Sri Lanka – Łza z uśmiechów – dwa na północy

Następnym celem naszej wyprawy była Ella, malutka mieścina leżącą wśród wielkich, zwalistych, skalistych gór, na których stokach uprawia się krzewy herbaty. Dotrzeć tam musieliśmy autobusem. Sześciogodzinną podróż w busiku marki Tata z połową populacji Sri Lanki, przy akompaniamencie bollywoodzkich wersji Abby i Beatelsow, spędziliśmy na rozdawaniu cukierków, wypatrywaniu słoni i układaniu się w pozycji odpowiadającej morfologii kolejnych współpasażerów.

Zabawa zaczęła się gdy wjechaliśmy w góry i zaczęło się masowe kołysanie do rytmu zakrętów, rozkołysz się jeszcze raz, jak śpiewał Piasek piaseczny piaskowy piast. Ella jako miasto jest klasycznym turisttrapem, niemniej jednak przyjemnym. Jedna z atrakcji, którą zaliczyliśmy jest siedmioprzęsłowy most kolejowy w malowniczej dolinie ponad rzeką płynącą wśród puszczy i plantacji herbaty. Było nas tam może z 30 turystów uzbrojonych po zęby w telefony, kamery, aparaty fotograficzne oraz drony. Wszyscy czekali na pociąg który miał się objawić o 18:11 przeszywając zachód słońca jak Tommy Lee Jones w ściganym. Cała banda domorosłych fotografów ustawiła się się grzecznie tak, by w kadrze złapać, pociąg na moście, wyjazd z tunelu, górzysty krajobraz i zachodzące słońce. Drony, a było ich w stadzie z pięć ustawiła się w nieruchomym kluczu. Nikt ani drgnął, tylko para rosyjskich Instagramowych modeli co chwila robiła spontaniczną sesję na skraju mostu korzystają z naturalnego filtru sepia. Ona hop na most i wygina kibic, z resztą bardzo zacną, a on na to haraszo, w lijewo, dadada, a teraz ona idzie po linii na brzegu mostu, taka ryzykantka, a on jej hop snapa. Mam nadzieję, że zebrali za to z dziesięć tysięcy laików i jakiś voucher do ruskiego Rossmann, bo łącznie z makijażem i pedikurem, zajęło im to ze 4 godziny. Pociąg się spóźniał tak, że drony co rusz musiały odłączać się od stada i lądować żeby zaczerpnąć nowej baterii, a zrezygnowani gapie, nie mogąc oderwać od siebie natrętnych malarycznych komarów, pouciekali do domu. My i grupka innych, ciepło ubranych i dobrze nasmarowanych autanem śmiałków przetrwaliśmy potężne spóźnienie i strzeliliśmy kilka, za ciemnych, nieostrych zdjęć, zdezelowanej ciuchci. Ot atrakcje turystyczne z Lonley Planet będzie Ci dane.

Następnego dnia rano ruszyliśmy tym, co uznaje się za największą turystyczną atrakcją wyspy, koleją Ella-Kandy prowadząca swe tory wśród malowniczych plantacji herbaty położonych na brzuchach skalnych gigantów rozłożonych tutaj jak Niemcy na sopockiej plaży. Podróż ta rzeczywiście warta jest wspomnienia w każdym przewodniku. Jest to bodaj jedyne miejsce na Sri Lance, w którego krajobrazie nie dominują śmieci. Zieleń jest wszechobecna, a zieleń jak wiadomo uspokaja, tak przynajmniej mówi moja kochana babcia. Ja bezwzględnie w to wierząc jako latorośl wgapiałem się w liście olbrzymiej palmy w moim rodzinnym domu za każdym razem gdy któryś z domowników wyprowadził mnie z równowagi. Pędząc, z umiarkowaną lankijską prędkością, przez ten bezkresny ogród edenu zarośnięty co do ostatniego milimetra, siedząc wygodnie na schodach pociągu w otwartych drzwiach, wystawiając moją nigdy-bladą ale jednak europejską buzię do słońca, na prawdę się uspokoiłem po miejskim, klaksonowym rozgardiaszu. Babcia jak zawsze miała rację. Cała podróż trwała koło 7 godzin, a my zrobiliśmy sobie w niej 24 godzinną przerwę na kolejny touristtrap, na który jednak nie wszyscy się szarpią. Wiąże się on bowiem z pokonaniem 5 tysięcy schodów… o 3 w nocy. Wejście na Adams Peak ma być wynagrodzone pięknym wschodem słońca ponad, oglądanymi wcześniej z pociągu, plantacjami herbaty. Carlito i ja jesteśmy raczej w formie, a pokonanie wejścia było porównywalne do dobrej godziny crossfitu, ale po drodze łatwo uzmysłowić sobie co codzienna dawka kanapy, kanapek z sosem kanapkowym oraz colką robią z ludzi. Para przemiłych Słowaków po czterdziestce których spotkaliśmy schodząc, tak tak, w dziennym słońcu trzeba było jeszcze zejść zakosami po tych 5000 schodach; potrzebowała czterech i pół godziny w górę. Sam wschód słońca był może nie najpiękniejszy, ale modły które odbyły się w świątyni na szczycie oraz ogólna atmosfera, zebranych dziesiątek turystów, którzy zmarznięci w porannym nocnym chłodzie, na boso w wietrze na szczycie, wtulali się w siebie i wszystkie zebrane tekstylia była nieoceniona. Gdy słońce już całkiem wzeszło wsiedliśmy wraz z zaskarbionymi Szwedami i Australijczykami grzać się w jego promieniach na wtachane tutaj śniadanie oglądając bezkresne pagórki dżungli, przeplatane falującymi plantacjami liptona. A wszystko to zalane poranną mgłą, tak jak sernik pani Kubacki pokryty jest idealną bezą.

Do Kandy dojechaliśmy następnego dnia, znów pociągiem, znów podziwiając nieskażony krajobraz herbacianych pół. Powiedziano nam że to miasto, drugie co do wielkości na wyspie będzie nam, Europejczykom się bardzo podobało. Więc postanowiliśmy zostać tutaj po raz pierwszy na dłużej. Dostaliśmy piękny pokój w postkolonialnej willi na wzgórzu, gdzie ewidentnie mieszka bogatsza, tym samym bardziej arogancka i roztyta część lokalnego społeczeństwa. Podejście tutaj w nocy graniczy z z cudem, gdyż droga nie jest oświetlona, nie ma chodnika więc podejście zamienia się raczej w taniec w ciemności, niczym Björk, między pędzącym rikszami, skuterami i ciężarówkami. W dzień za to skwar słońca nie daje wytchnienia. I tak właśnie odkryliśmy PickMe, czyli lokalnego Ubera, dla tuktukow. O miła globalizacjo! Jest to o tyle wygodne, że nie trzeba negocjować cen, nie trzeba silić się na rozumienie lokalnego języka i taksóweczka podjeżdża pod zblazowaną pańską dupkę. Samo miasto okazało nam dużo miłości. Ludzie byli przemili, curry bezbłędne, ale tzw. atrakcje turystyczne włączając główną, świątynie z zębem Buddy, którego nie można oglądać, moglibyśmy sobie darować… Skoczyliśmy też na shopping, bo potrzebowałem krótkich spodenek. Zanurzyłem się więc w miejski rynek, który znajduje się trochę poniżej głównych ulic, jakby był chińskim basenem, do którego można wskoczyć żeby wyjść dumnie z siatami jedwabnych sari, przypraw i kadzideł. Spotkałem na swojej drodze młodzieńca, któremu zdradziłem swój sekret chęci kupienia, a ten od razu zlokalizował sklepik w którym spełni moje marzenia i kazał mi podążać za nim. O dziwo, gdy szedłem za jednym ze sprzedawców, reszta solidarnie przestała mnie naciągnąć na swoje wyroby. Dotarliśmy do mojego butiku. Całkiem normalna sprawa, piętrzące się szmaty we wszystkich kolorach pastelowej tęczy i on, sprzedawca, jak z baśni, chudy chłopak ze smoky eyes, godnymi makijażu estradowego Dody. Właściwie namówił mnie na jedne spodenki, ale moim zwyczajem chciałem zobaczyć co ma konkurencja, porównać ceny, przejść się. Tu otworzyło się piekło negocjacji. Jak się okazuje, on nie ufa że wrócę, a byłbym jego pierwszym klientem. Jeśli pierwszy klient nie kupi, to cały dzień przeklęty. Matko, ale draka, prawie się popłakał i by mu ten cały make-up rozpaćkał. Na koniec ciskając spodenkami o podłogę zszedł z pierwotnej ceny 70 procent. Uciekłem. Poszedłem na najdroższą w mieście kawę na głównym placu, pod świątynię buddziego zęba i wróciłem po te same spodenki. Żałuję że nie miał pomadki, bo strzelił taki szelmowski uśmiech niczym dziewczyna Bonda gdy ten jednak wraca.

Kandy opuściliśmy z sentymentem i ruszyliśmy na pierwszą pewną Couchsurfingową przygodę. Do tej pory wszystkie nasze kontakty z Couchsurfingu okazały się być szemrane, naciągarskie lub niewarte. Minul, odebrał nas spod modernistycznego budynku kina w Kurunegala. Miasto to nie ma nic do zaoferowania głodnemu checkpointow turyście, ale my chcieliśmy poznać coś lokalnego i mniej mainstreamowego, a z dobrym Couchsurferem można i w chatce ze śmieci przeglądać noc. Minut jest ze Sri Lanki, ale studiuje w Brisbane, więc zna mniej więcej, naszą perspektywę na świat i inność w postrzeganiu pewnych spraw. Grzecznie zaczął od tłumaczenia swoich krajan z natarczywego nadużywania klaksonów i próbował dowieść, że jedzenie rękoma ma sensoryczny sens. Bardzo miły chłopak obwiózł nas mercedesem taty po tym, co na miejscu można, ale nie trzeba zobaczyć. W końcu wdaliśmy się w przyjemną rozmowę z kimś kto mógł odpowiedzieć na wszystkie męczące nas pytania odnośnie zwyczajów i kultury wyspy. Dowiedzieliśmy się, że sari, czyli tradycyjny strój odsłaniający damskie boczki to tutejsza damska odpowiedź na męski garnitur. To znaczy, że do tradycyjnego biura czy jako nauczycielka należy je przyodziać codziennie rano. Nie rozszyfrowaliśmy do końca tajemniczego gestu trzęsienia głową na lewo i prawo, może to bowiem oznaczać tak aprobatę jak i jej brak. Zależy od kontekstu i wykonania. Nasze inżynierskie mózgi próbowały uzyskać formułę lub przynajmniej wytyczne tego zwyczaju, jednak Minul skutecznie zgasił nasz zapał. Nauczycie się odczytywać intencje tego gestu z czasem, powiedział.

Wieczorem zostaliśmy zaproszeni na kolację do domu jego rodziców, gdzie stacjonuje również rodzina z Australii z wizytą. Magia Couchsurfingu zaczęła więc działać pełną siłą. Strasznie mi się smutno zrobiło gdy zorientowałem się, że spakowałem się raczej jak Lara Croft, krótko przewiewnie i zdzirowato, niż jak James Bond, praktycznie ale zawsze z białym smokingiem. Postarałem się wybrać najmniej pognieciony tshirt spryskałem się perfumami z drogiej próbki, która Rysiek dał mi przed wylotem na wszelki wypadek i ruszyliśmy w gościnę. Dom rodziców Minula w Polsce nazwano by willą. Co prawda nie zostaliśmy oprowadzeni, ale na bank było tam kilka wielkich sypialni i przybudówka dla pani kucharko-sprzątaczko-praczko-pokojówki, która przygotowała całą ucztę. Ciekawym atrybutem domu było miejsce w salonie z którego zabrali dach- zwyczajna dziura w suficie, jakieś trzy na trzy, patio powiedziałbym normalnie, ale tutaj nie dało się niczego zamknąć, ani zasłonić. Wentylacyjna dziura miała pod sobą specjalną piaskownicę żwiru z rozrośniętymi roślinkami na wypadek monsunu. I tyle. W gruncie rzeczy pokój ten był zewnętrzny, po przyjrzeniu się można było uchwycić, że koło drzwi są drewniane ramy z prześwitami, w które w każdym kraju jaki znam wstawionoby szkło, lub chociaż moskitiery. Australijski kuzyn Minula o twarzy Gaeli Garcia Bernala wytłumaczył nam że to jedna z wielkich różnic między Lankijczykami, którzy w dżungli żyją od zawsze, a Australijczykami, którzy w gruncie rzeczy są Brytyjczykami z pochodzenia, intruzami, i dżungla była im nową i nieżyczliwą. Tutaj żyje się w zgodzie z naturą i dom jest otwarty, kobiety nie krzyczą jak zobaczą mysz, raczej się tylko lekko zdenerwują jak przez lufcik w kuchni wpełznie kobra. Przecież przez ten otwór w suficie w Minulowym salonie mógłby wleźć i tygrys i King Kong! Dom był pełen gości, rodzina Minula, rodzina z Australii plus przyjaciel rodziny weterynarz z Kandy, do złudzenia przypominający mojego wuja Stefana tylko w wersji kawa z mlekiem i z plerezą siwych włosów. Przed kolacja zostaliśmy przyjęci z honorami na ogrodzie, czerwonym winem i podwójnie czarnym jasiem. Lankijczycy generalnie nie piją, ale tata Minul i wuj Minul ewidentnie ucieszyli się że mają wymówkę, żeby chlapnąć małego grzdylka. Na ogrodzie siedzieliśmy z samymi facetami, wszystkie panie szalały w kuchni podśpiewując radośnie do podkładu z cykad i nocnych ptaków bazujących w ogrodowych palmach. Do kolacji zasiedliśmy w tym samym składzie. Panie zjadły rzekomo wcześniej, ale miały czas żeby zgniecione w progu kuchni obserwować jak dwóch niezdarnych Europejczyków próbuje operować rękoma przy nieznanym jedzeniu. Na Sri Lance je się ryż. Ryż z ryżem w sosie ryżowym z prażonymi ryżem. Można to zagrać chlebkiem, z mąki ryżowej oczywiście, do tego podaje się curry czyli potrawki w miniaturowych czarkach, których jest niezliczona mnogość. Curry miesza się jedna ręka z ryżem, formując idealną kupkę czterema palcami, bez małego, wysuwa się ją bardzo mechanicznie do ust przy użyciu kciuka. Cała sztuka polega na zmieszaniu ryżu z odpowiednim curry w odpowiednich proporcjach do idealnej konsystencji która da się uformować we wspomnianą piramidalną kupkę. Buraczki są więc wrogiem niewprawionych, za to ziemniaki które można łatwo rozgnieść w palcach ratują dumę konsumenta nowicjusza klejąc wszystko jak Atlas, klej do glazury. Po kolacji i jogurcie z żelatyną, Minul odwiózł nas w miejsce naszego spoczynku, czyli do domu weselnego należącego do jego rodziców. To rozwiało zagadkę dobrobytu rodziny Minulów. Nowobogacka, wstrętna budowla znajdowała się za miastem wśród omałpionych palm. Dostaliśmy, nomen omen, pokój nowożeńców z łóżkiem na którym można by grać w krykieta i odpłynęliśmy w jedna z najprzyjemniejszych, bo z klimatyzacją, nocy tego wyjazdu. Rano odebrani limuzyną, zawiezieni znów do domu Minulow, tym razem na lankijskie śniadanie, ryż z ryżem i chutney z kokosu i limetki. Następnie wraz ze ślicznym kuzynem i dziewczyną Minula ruszyliśmy zwiedzać okoliczne ruiny, po pierwszej cywilizacji Sri Lanki. Generalnie kupa kamieni wyrzeźbionych w smocze głowy sprzed 3000 lat nie jest godna wzmianki, ale wzięliśmy drona i nie zapytaliśmy o pozwolenie. Godzinę wspinaliśmy się na masywną skałę nieopodal, by rzucić okiem na okolice. Ze szczytu, ku uciesze zgromadzonych wysłaliśmy drona na zwiad dokoła skały i w dół, niczym u Tolkiena, by sportretować ruiny. Nagle Minul poruszył swoje zaspane wiecznie ciało i kazał Carlosowi zawrócić drona, bo jak się okazuje pracownicy ruin (!) starają się go złapać. Na skałę wbiegł zapocony jeden z ochroniarzy jak zwykle w przebraniu cywila i na klapkach i kazał nam natychmiast zejść do dyrektora muzeum.(!) Jak tylko wróciliśmy na dół, okazało się że w ruinach pracuje 21 osób (!) i wszyscy z ciekawością przedszkolaków i znudzeniem urzędników miejskich czekali na nasze stracenie. Pracownicy generalnie, czy to w szpitalach czy urzędach czy agencjach podroży, dzielą się na dwie grupy: mężczyzn o niezidentyfikowanej funkcji, robiących wszystko i trochę nic, zawsze w klapkach z Tesco i zawsze przy akompaniamencie muzyki z Youtube oraz kobiety-sprzątaczki, taka rasa, podstarzałe, mimo że dużo młodsze od mnie, baby jagi uzbrojone w przysłowiową bożonarodzeniową rózgę. Jakby wszystkie były bardzo niegrzeczne przez całe doczesne życie. Jest to trochę zdumiewające dla naszych oczu, bowiem nawet w tak zwanych eleganckich hotelach, nie używa się odkurzaczy, tylko tych rózg. Z resztą ulice, place, parki i same plaże uprząta się w ten sam sposób, przepychając rózgami syf na inne miejsce. Nie ma tutaj szufelek, więc prawem fizyki materia tylko zmienia właściciela i miejsce. Obie te grupy zawodowe przyglądały się nam i dronowi jakbyśmy szli co najmniej na stos, co mnie przyprawiało o grymas kpiny na ryju, ku niezadowoleniu trójki moich wspołprzestępców. Cała gromada znudzonych pracowników ruin (!) trzęsła głowami w ten niezrozumiały sposób wyrażając tym razem dezaprobatę. W ten rytm wkracza on, dyrektor muzeum (!) cały na biało, w klapkach, oczywiście i z opasłym wąsem, oczywiście. Okazuje się, że obejdzie się bez kary, dyrektor jest łaskawy. Tłum żąda więcej, chciałby naszych białych głów nabitych na trzonki rózg, ale skończy się na publicznym usunięciu nagrania z komputera…. hahaha! Wszystkich zainteresowanych zapraszamy na video ruin i gorąca czekoladę do naszego salonu. Podejrzane było to, że dyrektor przed odtworzenie filmu nakazał jego odtworzenie, co usprawiedliwiło w końcu obecność i zainteresowanie wszystkich zgromadzonych pracowników muzeum (!).

Minul z rodziną po przełknięciu goryczy kompromitacji spowodowanej naszym brakiem ogłady odwiózł nas na pociąg na malutką, uroczą stacyjkę Maho, wciśniętą gdzieś miedzy palmy, w których na pewno czaiły się wężowe historie. Po emocjonalnym pożegnaniu odjechaliśmy toczącym się składem na północ do Anuradhapury.

Miejsce to słynie z olbrzymiego kompleksu ruin po dawnych cywilizacjach. Nieskończoność świątyń, studni, czy pozostałości po zwykłych osiedlach miejskich są nie do przebrnięcia bez środka lokomocji, ale my zdecydowaliśmy się na najzdrowszy, najtańszy i najbardziej ekologiczny rower. Byliśmy jedynymi śmiałkami, którzy skusili się na ten środek transportu i muszę przyznać, że momentami zazdrościłem tłustym Brytyjczykom wożonym w tuktukach. Na koniec dnia bylem jednak z siebie i moich łydek bardzo dumny. Uwielbiam jeździć na rowerze, a dopóki dopóty nie trzeba stanąć, żeby ustąpić komuś drogi, czy na światłach i wiatr wieje we włosy, to nawet ten skwar i duchota mogą zostać przezwyciężone z przyjemnością rowerowej bryzy. Poza tym, poruszanie się na rowerze to trochę namiastka domu. Wieczorem poszliśmy pooglądać jak lokalna społeczność celebruje swoja wiarę. Rytuały buddyjskie wyglądają w prawdzie zupełnie inaczej niż te znane mi z dzieciństwa. Na pierwszy rzut oka jest ciepło, jest boso, pachnie kadzidłem i ofiarowanymi kwiatami, śpiew ma te charakterystyczne orientalne brzmienie i wszystko wydaje się takie mistyczne, jakby zaraz miały pojawić się duchy przodków, nirwana, Kurt Cobain i inne czary. Po głębszym zastanowieniu i obserwacji wiernych muszę przyznać, że widzę niestety wiele paraleli z naszym rodzimym kościołem katolickim. Najwierniejsze są starsze kobiety o zmęczonych życiem twarzach. Wielu jest mężów i ojców bismesmenow, którzy przychodzą tu, do miejsca spotkań wspólnoty żeby pokazać swoją nową biżuterię czy telefon. Wielu jest też mężów i ojców którzy przysypiają w kącie, którzy musieli przyjść, bo co ludzie powiedzą. Jest też kupa dzieci które, albo maja rygorystycznych rodziców i muszą być grzeczne w rządku jak na apelu, albo rodziców lekko wyluzowanych i hasają hałasując po całym terenie nie bacząc na modły, dary i śpiewy. No i w końcu są też i kapłani, którzy jeśli nie są na służbie to przechadzają się wśród wiernych z wysoko podniesioną głową. A jeśli są akurat na służbie to chętnie pobłogosławią i namaszczą za pieniążek, cennik wisi na ścianie.

Po tym jak już odhaczyliśmy kolejny turystyczny must i już zbieraliśmy się za planowanie następnego, doszło do pedalsko-rodzinnej debaty. Przecież mamy cały rok, przecież wiemy co lubimy i co nam sprawia przyjemność. Jesteśmy na tyle doświadczonymi turystami, że właściwie zawsze powinniśmy być w stanie stwierdzić co jest dla nas atrakcyjne, a co spowoduje tylko znużenie i obniży ogólną notę wycieczki. Większość tak zwanych niezależnych podróżników uprawia wojaże w ten sam sposób. Z katalogu atrakcji turystycznych wybiera te obowiązkowe, weźmy na to wieżę Eiffela czy piramidy, z kategorii wysoce polecane komponuje swój indywidualny profil, dajmy na to Panorama Racławicka we Wrocławiu, czy Christiania w Kopenhadze, doprawia to własnym bzikiem, którym na ogół jest dużo plaży, jakieś zoo albo na przykład zwiedzanie lokalnych szpitali i przepis na gotowe wakacje udany. My jednak mamy dużo czasu, nie ogranicza on nas w żaden sposób, nie jesteśmy w pędzie, poza tym mamy ograniczony budżet, wiec odejmowanie wycieczek fakultatywnych jest u nas w dobrym tonie. W trakcie naszych dotychczasowych podroży nauczyliśmy się, że nie można chcieć zobaczyć wszystkiego, to mija się z celem i powoduje tylko stres, zbędny przepych i turystyczną czkawkę. Stanęliśmy wiec na chwile przed mapą i z zamiarem rezerwowania pociągu pod Lwią Skałę, czyli drugi po plantacjach herbaty must see wyspy. Spojrzeliśmy się na siebie jak męskie Thelma i Louis i kupiliśmy bilet na plażę, gdzie spędziliśmy, w dwóch osobnych wioskach, ostatnie cztery dni na wyspie. Do pociągu wsiedliśmy jak zwykle z przyjemnością i ekscytacja, tym razem powitała nas tylko stała pasażerka- lekka warstwa śluzobrudu pokrywająca szczelnie jak lukier tort, wszystkie powierzchnie. Dosiadający się ludzie siadali na nieergonomicznych, niewyprofilowanych siedzeniach, zdejmowali klapki i zapadli w sen zaprogramowany tak, żeby obudzić się minutę przed stacja docelowa, bez znaczenia czy miała to być piętnastominutowa sjesta czy tez trzygodzinny niedźwiedzi sen. Wtedy, patrząc się na siebie samego wewnętrznym okiem wpadła mi taka myśl. Jak bardzo oddaleni od takiego zwierzęcego komfortu są zachodni turyści, ja żeby zasnąć w środku transportu odziewam się jak von Jungingen pod Grunwaldem, zatyczki do uszu, dmuchana poduszka, maska na oczy, pledzik, muzyczka a najchętniej to chlapnąłbym sobie jeszcze maluszka. Nic dziwnego że tubylcy patrzą się na nas jak na bandę dziwaków, posiłkujących się stosem techniki w czymś co powinno być najbardziej naturalne na świecie. My kosmici.

Przez dwa dni na plaży w Kalpitiya nie robiliśmy nic poza lenieniem się na piasku z nowo zaprzyjaźnionym pieskiem, rasy piesek, którego Carlos ochrzcił Suka i którego podejrzewam o pozostawienie nam jakiegoś mikroba który wierci w moim mężu poważne dziury nocami, ludzkie termity. Następnie zjechaliśmy do Negombo, morskiego miasteczka przy lotnisku, gdzie znów zadziałała magia Couchsurfingu i mogliśmy zostać w hotelu przemiłej Ormianki imieniem Anastazja, która przy kokosowym araku, czyli lokalnym bimbrze opowiadała nam swoje obieżyświatowe historie. Tutaj tez wybraliśmy się na masaż ayuverdyjski, który miał uśmierzyć mój udar słoneczny, którego nabawiłem się jeszcze w Kalpitiya, uprawiając jogging z Suką na plaży, dzielnie w samo południe. Masaż olejkiem sandałowym oraz komplementy masażysty na temat mojego koloru skóry i nie tylko, postawiły mnie na nogi, tak że jeszcze tego samego popołudnia taplałem się jak radosna szprotka w majestatycznych falach Oceanu Indyjskiego przy bajkowo płomiennym zachodzie słońca. Byliśmy gotowi na wyjazd.

Sri lanka, wyspa w kształcie łzy, stworzona z tysiąca rozdawanych uśmiechów, zdobyła nas pięknem swojej natury. Niekończące się plaże obrośnięte palmami i obsadzone potężnymi skałami tworzą bajeczne pejzaże. Wielkie, skalne głazy porośnięte bluszczem pośród rozległych równin przypominają o tym jak ważna jest przestrzeń. Stosunek linii brzegowej do powierzchni kraju sprawia, że zawsze blisko jest do wody, ale może to argument tylko na moje zdziczenie, bo uwielbiam wyspy. Tak czy inaczej, na dzień dzisiejszy wyspa jest zaprzepaszczona, nie znam bardziej zaśmieconej krainy przez bardziej ignoranckich mieszkańców, którzy z jednej strony żyją w zgodzie z naturą, ale z drugiej nie zdają sobie sprawy jak strasznie ją krzywdzą i jak długoterminowe będą konsekwencje ich poczynań. Z waszych połączonych mocy powstaję ja, kapitan planeta!

Leave a Reply

Your email address will not be published.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.