Indie – Kraj brudnego kopyta – raz z Bangaluru do Hampi

Wszyscy mówili, ze Sri Lanka przed Indiami to świetne rozwiązanie, bo wyspa łza jest mniejszą, czystszą, mniej zaśmieconą siostrą Indii i doskonale przygotowuje na szok kulturowy. Tym bardziej zaskoczyło nas lotnisko w Bangaluru, które wygląda jakby zjadło lotnisko Szopena i wydaliło je w zdecydowanie unowocześnionej wersji.

Zaraz przed halą przylotów jest punkt odbioru Ubera więc nie było żadnego problemu z transportem, handlowania, negocjacji i mistermisterwerygudprajs. Problem był natomiast z żołądkiem. Dzień wcześniej jeszcze na Sri Lance, kupiliśmy pyszne robione w piecu węglowym roti, placki pszenne, do których na wynos dostaliśmy pikantne curry, zapakowane w mały foliowy woreczek. Po powrocie do domu, placki zostały na kuchennym blacie, curry tez… nic dziwnego w Europie, ale na Sri Lance, przez noc, trzydzieści stopni Celsjusza, woreczki stały się mikrokosmosem z kolonią bakterii która, po przyswojeniu na śniadanie, zaczęła panoszyć się w naszych żołądkach, akurat następnego dnia w porze lotu. Tak więc siedzimy w uberze do naszego couchsurfingowego hosta, tylko(!) półtorej godziny przez miasto, a w moim brzuchu rozbrzmiewa bakteryjna filharmonia z ogromnym bębnem i tubą. Nie często mi się to zdarza, raczej mam żołądek ze stali i mógłbym popijać Mr. Proper po jedzeniu, ale tym razem mnie trafiło. Nie znalem tego uczucia, musieliśmy się zatrzyma

, a ja pobiegłem, tym skrepowanym żałosnym truchcikiem zaciskając pośladki do McDonalda, modląc się, żeby europejskie standardy tu nie dotarły i kod z paragonu nie był potrzebny, żeby otworzyć drzwi do sracza. Cala publika zamawiająca burgery oczywiście zdała sobie sprawę co dzieje się w moim turystycznym organizmie, łatwo było pozna

symptomy: ten krok, zroszone czoło, paniczny wzrok. Gdybym był w stanie się skupić na reakcji innych gości, pewnie dostrzegłbym lekkie podsmiechiwanie, ale byłem tak skupiony na znalezieniu drzwi z trójkątem, ze nie zauważyłbym gdyby moja własna matka jadła Big Maca przy stoliku. Kod z paragonu był zbędny, bo w tym maku akurat nie było łazienki. Resztką sił wydostałem się z restauracji Ronalda McDonalda i udałem się w stronę przeciwległej kawiarenki w stylu starbucksa, z już ostatnią nadzieją, na nie upokorzenie się przed tą masą ludzi, ale przede wszystkim przed sobą i biednym kierowca ubera, który musiałby znieść turystę z obsranymi gaciami przez następne 45 minut, a o otwieraniu okien nie ma mowy. Wpadam, wiec do cafe coś tam i ogarniam wzrokiem ściany, nie ma żadnych drzwi. Zaniemawiam, to koniec mojej męskiej dumy, chciałbym zapytać baristy, ale nie daje rady, mój zroszony potem wąs wygina się w niekomfortowym grymasie, barista puszcza mi prześmiewczy, ale porozumiewawczy uśmiech, wychodzę, krokiem uderzonego w krocze, siadam przy stoliku na zewnątrz, tak żeby zamknąć wszystkie opcje wyjścia kreta. Nie jestem w stanie nic zrobić, ból jest przeszywający, żołądek nadęty jak w bliźniaczej ciąży, plecy mam mokre od potu, z brwi mi kapie. Dochodzi do takiego punktu dyskomfortu, ze zaczynam gryźć się w wargę i szczypać w kolano żeby odwrócić uwagę od bólu w układzie pokarmowym, na koniec tego cyrku z zaciśniętymi zębami zaczynam walić pięścią w stolik. W tym momencie inni goście, jest ich tylko troje, zaczynają wychodzić,wyglądam trochę jak Jack Nicolson w ataku Lsnienia. Fala mija. Wracam do kawiarni, barista z tym samym uśmiechem, bez słowa wskazuje mi kibel, wpadam, umieram w ekstazie detoksykacji.

Nasz host jest konsultantem czegoś tam, bardzo important and exclusive job, manager, adres jaki nam podaje jest w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy miasta. Będziemy mieli do dyspozycji basen i siłownię, tak brzmi opis lokum na CS. Ja kreśliłem już wielkie nadzieje, na ciepły, czysty prysznic pod ciśnieniem, gdzie będę mógł się oddać moim maskom, peelingom i innym rytuałom przywracającym mi godność. Wyobrażałem sobie moje łóżko, może materac wodny, baldachim, kolonialny drewniany wentylator pod sufitem. Dotarliśmy na miejsce późnym wieczorem, z racji tego że podróż przedłużyła nam się o spory przystanek w maku. Otworzył nam Santoor, zwany później Alladynem, przeuroczy chłopak w naszym wieku, naszego wzrostu, bardzo urodziwy, bardziej niż mieszkanie które wynajmuje z dwójką współlokatorów. Trzy sypialnie, bardzo przestronny salon, kuchnia i jedna łazienka na każdą sypialnie. Wszystko kiedyś luksusowe, tak jak cały kompleks, teraz można by nakręcić tu horror, dziejący się w brudach Dallas. Jak się później okaże, Alladyn nie jest wyjątkiem, Indyjczycy, nie dbają specjalnie o detal, nie ważna im jest przytulność w domu, nie inwestują w nowe sprzęty, mimo ze stare przyprawiają nas o zniesmaczenie. Chłopaki, jest ich trzech, wszyscy maja bardzo dobrze płatne stanowiska w międzynarodowych korporacjach, można by ich porównać do mnie i Mrówki, wszyscy trzej są z reszta inżynierami. W mieszkaniu jest tez sprzątaczka i kucharka. Mimo tego warstwa kurzu w mniej dostępnych miejscach jest centymetrowa, a naczynia w kuchni zmywa się ściereczką o powierzchni 6 cm kwadratowych, o wieku szacowanym na większy niż mojej kochanej babuni. Tutaj nie ma tendencji dążenia do duńskiego Hygge, nawet w relatywnie eleganckich miejscach, za rogiem na widoku zalegają kartony z dostawą, wiszą kable, a w kiblu cieknie woda, o ile takowa w ogóle jest. Wszystko jest trochę niedokończone, niedopieszczone. Bieda, to raz, ale w mieszkaniu Alladyna, mieszkają trzy świnki skarbonki, i mogłyby naprawdę popracować nad wyglądem swojego korytka. Pierwsze miejsce gdzie udałem się po przybyciu w te progi to oczywiście łazienka, żeby dokończyć makdonaldowy biznes. O jak wielce się myliłem, marząc o białych kaflach, białych ręcznikach i modernistycznym wnętrzu. Tynk odchodzi od ścian, prysznic jest w środku ściany, a lufcik nie lufcikuje, bo jest zatkany syfem. Żeby było jasne, nie narzekam, i jestem orbitalnie wdzięczny za łóżko, a później kanapę, ale dziwi mnie to niechlujstwo, bo chyba inaczej nie da się tego nazwać. Tak jak wspomniałem, chłopaki maja sprzątaczkę, wiec poziom czystości jest tu standardem, potwierdzi się to u innych naszych CS hostów.

Bangalore upłynęło nam na powolnym zwiedzaniu świątyń, nieudanym szoppingu, ale przede wszystkim na organizowaniu formalności związanych z kartą sim. Alladyn zabral nas do kina na aktualnie wyświetlaną epicką mega produkcję, Padmavat, historie pięknej królowej która po śmierci swojego małżonka w obronie fortu poddaje się tradycji Jauhar czyli rytualnego masowego samospalenia kobiet,aby uniknąć pojmaniu przez wrogie wojska. Film iście bollywoodzki, zrobiony z ogromnym rozmachem, najdroższy w historii indyjskiego kina, robi ogromne wrażenie, mimo iż oglądaliśmy go w Hindi, bez napisów. Historia jest opowiedziana tak epicko i tak estetycznie, ze nuda przez 3 godziny nie straszna, polecam, Frąc. Zabawne były wstawki certyfikatów ministerstwa cenzury po każdej z wyświetlanych reklam. Wyświetla się zdajecie, dosłownie scan, papierowego certyfikatu z pieczątką, wystawionego jako zezwolenie na wyświetlanie publiczne. Sam film, miał sporo problemów z cenzura z racji historycznych przekłamań o królowej oraz stawiania islamskich najeźdźców w niekorzystnym świetle.

Tutaj należy dodać trochę o różnorodności Indii. Jest to republika, największa demokracja świata, składająca się z 29 stanów, z których wiele posiada osobny język, zupełnie inna kulturę i kuchnie. Spokojnie można porównać Indie do Europy, nie wszystkie języki maja ten sam rodowód, ludzie w rożnych stanach wyglądają rożnie, itd. Alladyn na przykład pochodzi z Tamil Nadu, czyli stanu na południu, najbliższemu Sri Lance i nie mówi Hindi, to znaczy że w Bangaluru, który jest w stanie Karnataka i ma swój język, komunikuje się z ludźmi po angielsku. W kinie na przykład, domyślał się większości tak jak my posiłkując się zdawkową znajomością Hindi. Angielski jest tu dość powszechny, ale nie można powiedzieć ze jest to język oficjalny i wszędzie można załatwić wszystko po angielsku, jest to raczej język elit, a co za tym idzie usług. Taksówkarze, czy sprzedawcy będę mieli zasób słów niezbędny tylko do negocjacji ceny i ewentualnego wytłumaczenia swoich usług, o rozmowie o polityce nie ma mowy. Carlos ma tendencje do pytania kelnerów o rekomendacje lokalu, nic mnie tak nie wkurwia jak to pytanie zadawane w Indiach, bo kelnerzy go nie rozumieją i na koniec wskazują cokolwiek byle się tylko uwolnić od upierdliwego klienta, magia Mróweczki.

Ostatniego wieczora Alladyn zabral nas do swojego ulubionego pubu, okazuje się że Bangaluru znane jest z kultury pubowej, oraz, uwaga, uwaga, warzalni piwa. Udaliśmy się wiec do takowego lokalu w którym trzeba było zamówić stolik, a o garderobie turysty, laczku, nie było mowy. Miejsce okazało się być przestronnym pubem na styl brytyjski z twistem uwielbianego przez Indusów luksusu. Kelner zaprowadził nas do stolika, ceny jedzenia były astronomiczne, muzyka na żywo ryczała nieznośnie a piwo…meh. Wokalistka była jedną z tych zagubionych brytyjskich dusz boho, które wyją po knajpach akustyczne covery Rihanny, a po powrocie do Fuckshire opowiadają swoje spirytualistyczne przygody z Indii. Uciekliśmy stamtąd relatywnie szybko ciesząc się na butelkę wina które przywieźliśmy z duty free w couchsurfingowym prezencie, ale niestety nie było auta, odholowane. Alladynowi zdaża się to nie pierwszy raz, okazuje się ze miasto stara się być prawomocne i walczy przede wszystkim z koszmarnym traffikiem, a co za tym idzie z nieprawidłowym parkowaniem. Wsiedliśmy w tuktuka i udaliśmy się na parking policyjny. Ojapierdole. Miejsce w którym stało auto, pilnowane przez 5 dzieciaków, może szesnastoletnich, chłopaczków w obszarpanych galotach, było moim wyobrażeniem o strefie gejowskiego crusingu miedzy miejskim szaletem a supersamem w Ełku w ’94 niczym z prozy Witkowskiego. Policjant, a raczej strażnik, był w cywilu i w klapkach, nie sprawdził żadnych dokumentów, wziął 1500 rupii i powiedział jednemu z chłopaczków z pogardliwym gestem, żeby przygotował jakiś dokument do podpisu. Alladyn zapłacił, podpisał dokument, nie rozumiejąc go, bo był drukowany w lokalnym jezyku i pojechaliśmy.

Po dotarciu do domu, otworzyliśmy wino i pogadaliśmy sobie z chłopakami o tzw. życiu. Po raz pierwszy uderzył mnie mój europocentryzm. Poruszając się po Indiach, a może raczej po Bangalore, ale też po każdym innym kraju mniej rozwiniętym niż niemiecki standard, mam w głowie myśl: Boże co za biedni ludzie, muszą znosić takie warunki, chaos, rozpierdol i samowolkę. Jestem przeświadczony w głębi mojej blond przyłbicy, że każdy marzy o tym żeby żyć w niemiecki standardzie, albo, jeszcze lepiej żeby jego kraj do takiego dotarł. Żeby ulice były czyste, miasta bezpieczne, kolejki na poczcie się trzymały, grafiki działały i nikt się nie spóźniał, bo przecież nikt nie chce czekać na wizytę u lekarza 4 godziny. Otóż nie. Chłopaki jednoznacznie dali nam do zrozumienia, i usłyszymy to jeszcze kilkakrotnie, że mieszkanie w warunkach europejskich nie jest ich marzeniem, ani marzeniem wszystkich Indusów. Wolą swoją wolność, improwizację i jak to mówią zorganizowany chaos. Brzydzi ich system, w którym ludzie tylko tykają i zajmują swoje miejsce. Przyznaję, ze coś w tym jest, jestem zbyt zamknięty w swojej bajce żeby się tak poczuć, ale na pewno utarło mi to światopoglądowe ucho.

Z Bangalore ruszyliśmy naszym pierwszym indyjskim pociągiem, do Mysuru, kolebki ashtanga yoga. Moja idea była taka, że dwa razy dziennie będziemy praktykować ashtange u światowej klasy joginów, a oprócz tego tylko jeść i spać, jak na nartach. Niestety okazało się, że standardem są kursy trenerskie, przynajmniej miesięczne, a zajęcia indywidualne, istnieją, ale w mocno zawężonej ofercie i w mocno poszerzonej cenie. Tak czy inaczej, po niemiecku, wynajęliśmy miejscówkę na tydzień- piękny narożny pokój, w pięknej kolonialnej willi, którą przerobiono na wielki, typowo backpackerski hostel. Codziennie długowłosi Holendrzy grali na gitarze przy piwie i joincie, a wszyscy dookoła ubrani w spodnie w słonie, turystyczny uniform w Indiach rozprawiali o dobrach i złach tego świata a zwłaszcza podróżowaniu na własną rękę. Przeciętny turysta w Indiach ma jaja, nie można mu tego odebrać, nie ma tutaj wielu wycieczek all inclusive (Grażyna weź me kąpielówki) są raczej ludzie zainteresowani jednym lub wszystkimi aspektami tego kraju. Rozmowy które prowadzi się w takich oazach kultury zachodu, są na ogól jednak bardzo sztampowe, o miejscach w miejscach i ich cenach, o przygodach i zagrożeniach i o tym jak zajebiście było na imprezie tam i tutaj. Generalnie dokładnie to samo o czy rozmawiam ja i ty, ale jakoś inaczej. Rzadko zdarza nam się z Carlosem wdawać w takie grupowe słowne onanizacje wzajemnej adoracji, raczej jesteśmy nieistniejącymi bytami i przelatujemy 30 centymetrów ponad chodnikami omijającymi macki próbujące nas zintegrować. Bardzo arogancko, ale bardzo elegancko. To czego kompletnie nie mogę zrozumieć to moda, która w tych mikro koloniach ożyła własnym życiem. Nie tylko w Indiach, ale całej Azji turystycznej od Pakistanu, aż do Australii, wszyscy noszą te wstrętne szarawary z taniej bawełny drukowanej w słoniki, bransoletki z korodowanego metalu, paciorki pisiorki i inne chujki, do tego plecaczek albo torebusia pleciona z włókna konopnego najlepiej pomalowana w radosne kolorki i niezbędny t-shirt z batikowym psychodelicznym printem. W dobrym guście jest mieć kilka spirytualistycznych tatuaży w stylu trzeciego oka, innego słonia albo mandali, wyższe kasty turystycznej elity noszą się okolczykowane i koniecznie z przynajmniej jednym dreadem, na tyle na ile mama pozwoli. Do tego brudne syry i japonki, klapki, zwykle kurwa laczki z tesco!! Straszną satysfakcję sprawia nam paradowanie w skórzanych butach, jedwabnych koszulach i srebrnej biżuterii, państwo Frazalez jak się należy.

Mysuru spędziliśmy dostosowując się do Indii, co prawda nasze legowisko było bardzo wygodne, niemniej jednak po wyjściu przed bramę, dostawaliśmy obuchem indyjskiej rzeczywistości. Zacznijmy od świętych krów. Jest to temat w Indiach bezkresny, i tak rzeczywiście pałętają się one wszędzie. W zależności od regionu, krowy są wołami, albo innymi bawołami, są większe, mniejsze, bardziej lub mniej kolorowe. Wszystkie są bardzo spokojne i wychillowane, aż zanadto, biorąc pod uwagę to jak wstrzymują ruch na ulicach. Te zwierzęta rodzą się w miejskiej dżungli i są do niej dostosowane, nic ich nie przestrasza, nic ich nie dziwi i nie maja żadnych skrupułów. Nie chcą nic od ludzi, a przechodnie chcą je tylko delikatnie dotknąć na szczęście, ot cale współistnienie. Krowy srają, szczają, łażą i leżą wszędzie. Tamują ruch kołowy, ale również i pieszy. Patrzą się na wszystko tymi maślanymi oczami, jakby ubolewały nad losem ludzi biegnących do pracy i śpiących na chodnikach. Same w sobie maja dużo uroku i raczej dodają atrakcyjności miastom, zwłaszcza te wielkie, których ja nie znałem z Europy, spokojnie mogłyby pomieścić w sobie malucha. Problem jest z odchodami, w dużych przestrzennych miastach, jak Bangaluru czy Mysuru, jest to do przeżycia, bo won się rozpuszcza i kamufluje innymi smrodkami i zapachem jedzenia, ale w małych miastach, gdzie uliczki są węższe, ciężko jest chodzić po zaminowanej ziemi, a smród zjełczałego, krowiego moczu jest strasznie penetrujący, zatyka i wypala skronie naraz, jakby się zaciągnąć octem winnym prosto z butelki. Do tego, w małych uliczkach po zmroku wpaść na takiego rogatego hipopotama który akurat nie znalazł nic w śmietniku tez może być dość nieprzyjemnym uczuciem. Te stwory są naprawdę ogromne i przeciskanie się między tona miecha a ścianą do której można być zaraz przyciśniętym podnosi lekko ciśnienie.

Krowy są niby święte, ale nikt o nie specjalnie nie dba, są zawsze czyjaś własnością, ale puszcza się je samopas. Wygrzebują śmietniki i żrą plastik cały czas, generalnie nie wyglądają jak z reklamy Milki, raczej jak z Mad Maxa.

Przeszukując społeczne sieci wyłapaliśmy sobie dwie rybki. Pierwsza zwana Damą, pochodzi z Mumbaju i był w Mysuru w interesach, jest bowiem projektantem, pożal się Boże, mody, projektuje lniane sukienki w typie wiejskich antygwaltow a la worek na proso. Nie po talencie ocenia się ludzi, w przeciwnym razie ostałbym się sam na tej ziemi, ha ha ha. W każdym razie dzięki tej wyborowej znajomości zostały nam między innymi przedstawione targi mody w Mysuru, 4 przekupy w holu hotelu. Ciekawsza była rozmowa z kolegą Damy, przaśnym chirurgiem w miejskim szpitalu, który właśnie wziął ślub z weselem na 580 gości i bardzo kocha swoją małżonką, ale na dyżury szuka sobie nowych kolegów na grinderze. Przekonywali mnie obaj, ze w Indiach to norma, niektóre małżonki zdają sobie z tego sprawę i przymykają oko dla dobra związku, JAKIEGO KURWA ZWIĄZKU ja się pytam. Nasza przemiłą pogawędkę przy pysznym rumie Old Monk przerwał telefon od rodziców chirurga, którzy w odróżnieniu od żony wiedza co jest grane, ze słuchawki niósł się stłumiony hinduski warkot obelg, a mi w glowie brzęczało stare dobre: dupa cie swędzi pedale! Do domu!

Drugi z naszych kompanów to Uszka, dostał ksywę ze względu na nieproporcjonalność i kąt nachylenia uszu. 19 letni naukowiec, aspirujący na najlepsze uczelnie w stanach i na Okinawie. Uszka nie był jeszcze nigdy za granicą, z reszta jest dziewicą w wielu dziedzinach życia, zdobył nasze serce. Bardzo wolno się przekonywał do naszej wielkomiejskiej pedałowatości, ale jak już się przełamał, spędzał z nami każdą chwilę, wolną od laboratorium, opowiadając o swojej rzeczywistości i zachłystując się informacjami o reszcie świata. Obaj z Mrówką uznaliśmy, oprócz tego, że moglibyśmy go z miejsca zaadoptować, że byłoby straszną frajdą, moc być tą osoba która wprowadzi go w europejską rzeczywistość. Pokazać, że w metrze, które może mieć rozkład, można siedzieć wygodnie i oddychać. Że przejścia dla pieszych mogą działać jak należy, że psy mają zawsze właściciela, a woda lecąca z kranu jest przezroczysta. Strasznie to aroganckie i eurocentryczne, ale to już w sobie odkryłem wcześniej.

Uszka zabrał nas do wszystkich atrakcji turystycznych Mysuru, które jest jednym z najładniejszych i najczystszych miast Indii, ja się zgadzam. Wisienką na torcie, jest pałac królewski, a właściwie jego półgodzinne niedzielne oświetlenie. Tak jest, pałac można zwiedzać w dzień, co grzecznie uczyniliśmy, w nocy jest zamknięty, jedynie w niedzielę wieczorem, turyści i inni gapie wpuszczani są na pół godziny do ogrodów by obejrzeć podświetlony pałac. Jest to konstrukcja ogromnego rozmachu, porównywana klasą architektoniczną do Taj Mahal, składa się z wielu budynków ogrodzonych murem z czterema ogromnymi bramami, po ogrodach przechadzają się słonie, ot taka skala. Ten cały kompleks jest podświetlony w bardzo groteskowy sposób. Nie są to halogeny od spodu na sposób, nazwijmy to kościelny, wawelski, nie są to ledowe światełka jak wyobrażałbym sobie iluminacje azjatycką. Na każdym kancie budynku, progu, zagięciu, ramie i framudze co pół metra zainstalowane jest źródło światła, wielki wolframowy kurwa żółty OSRAM, taka żarówka jak babcia ma w piwnicy. Tych żarówek jest na oko około zyliona, wiec jak już wystoi się w “kolejce” która spłaszcza i wypaca, dopcha się do kontroli metali i przeciśnie przez wszystkie rodziny z dziećmi, należy mieć ze sobą okulary przeciwsłoneczne, a najlepiej również i śpiewnik kolęd, bo tyle światełek na tle czarnego jak smoła parku i nieba przenosi w klimat Bożego Narodzenia. Dzięki Bogu, że pokaz trwa tylko pół godziny bo trzeba by było dobudować elektrownię na uboczu żeby to zasilić.

Tak nam mijały dni w Mysuru, moją intencją było zostawać w miejscach chwile dłużej żeby się do nich przyzwyczaić. Dorobić się swojej pani w warzywniaku, swojego pana od tuktuka, swoja droga ceny warzyw spadają codziennie, jak tylko sprzedawcy poznają się na turyście dostosowują ceny. Po tygodniu, wierzę, że bylem już blisko lokalnych cen za papaję.

Żeby jednak dopiąć swego i pojogować trochę, zapisaliśmy się na poranne i popołudniowe zajęcia w hostelu prowadzone przez samych gości hostelowych, którzy w Mysuru realizują swój trening instruktorski. Nie jestem rannym ptaszkiem, i każdy kto mnie zna wie ze nawet w biurze nie umawia się mnie na spotkanie przed 11, a na wakacjach mam wydłużony sen, ale tym razem dałem się namówić Mrówce i zwlekałem się z łózka na poranną sesję. Dosłownie, bowiem nasz pokój był na samej górze zaraz przy ogromnym tarasie, na którym odbywały się zajęcia. Muszę przyznać, że taki lekki kontrolowany wysiłek z rana dobrze mi zrobił. Najbardziej jednak w obu sesjach, o dziwo, lubiłem medytowanie, na plecach wpajając się rano w budzące się niebo, a popołudniu w niebo opuszczane przez słonce, zawsze upstrzone kołującymi kondorami. Piękny hipnotycznie uspokajający widok.

Raz nawet skorzystaliśmy z danej nam opcji i o 6 rano ruszyliśmy do prawdziwego ashramu, gdzie wyjątkowo można było za niezłe siano praktykować z wolnej stopy. Jest to tak rzadkie, ze byliśmy sami z joginem, starym rodzynkowatym zmanierowanym i wyniosłym chudzielcem. Ten tez miał na sobie zaplamione i zdecydowanie nie świeże odzienie i lekko za tłuste włosy. Nie przeszkadzało mu to w daniu nam jogistycznej musztry popisując się przy tym swoją zwinnością i rozciągnięciem, niczym Dalshim w Street Fighter. Cały czas patrzył się przed siebie wydając komendy w sanskrycie łypiąc ucieszonym okiem na nasza nieudolność, tak w rozumieniu komend jak i w ich wykonywaniu. Humor sytuacyjny, scena nadawałaby się na pewno do Bennego Hilla, albo lepiej Jasia Fasoli. Carlos jest Jasiem Fasola a ja Benny Hill, instruktora gra Ben Kingsley, boki kurwa zrywać.

Na osłodę naszego zgaszonego temperamentu i konfrontacji z jogistyczną rzeczywistością naszej nieudolności, skoczyliśmy tego dnia na lunch do naszego ulubionego w Mysuru miejsca, a jak się później okaże najlepszego w całych Indiach. Specjalność to Mysuru Dosai, ślina mi cieknie pisząc te magiczne słowa. Dosai, to naleśnik przygotowany ze sfermentowanej maki fasolowo-ryżowej, smażony na chrupko na rantach, soczyście w środku. Wersja Mysuru podawana jest z farszem z ziemniaków curry i chutney z kokosa i chilli (właśnie starłem ślinę z klawiatury), polecam.

Któregoś wieczora już zastali i zlokalizowani, poruszając się bez mapy, na azymut ruszyliśmy do lokalnego zoo. Ktoś gdzieś w hotelu rzucił, że warto i w sumie bez większego zastanowienia wyruszyliśmy. Chyba stało się to trochę naszą małą tradycjąlubimy zoo. Tym razem nie było inaczej, zbiór był imponujący, zwłaszcza stworzenia ‘odrażające’ zachwycały. Takich pytonów i anakond moje szare oczy jeszcze nie widziały. Kolekcja pająków też była ogromna. Królem i główną atrakcją Mysurskiego zoo jest jednak bezsprzecznie Guru, szympans urodzony 11.02.1992, bylem nim tak zachwycony, że sobie zapisałem datę! Jest on o tyle niezwykły, że nie ma sierści, tzn wygląda jak człowiek. Twarz jest nieco inna i przypomina raczej Golluma i mistrza Yody. Ciało zaś jest wyjątkowo muskularne, trochę jakby Arni z czasów Conana. Tak czy inaczej, ja stałem tam zahipnotyzowany gapiąc się na Guru jakbym spotkał nowy rodzaj istnienia. Jest jednocześnie zbyt zwierzęcy, żeby totalnie ulec wrażeniu, że ma się do czynienia z człowiekiem oraz tak ludzki, że budzi chęć uwolnienia go zza krat. Do tego wyraz jego twarzy wyraża samotność, opustoszenie i smutek, że ja, choć normalnie rzadko serce mi się kraja, chętnie nosze futra i skóry, nie moglem dojść do siebie przez dobra chwile. Odeszliśmy od klatki dopiero jak Guru postanowił się zesrać na oczach gapiów, wystarczyło żeby się otrząsnąć i ruszyć dalej.

Oh Mysuru, dziękuję, że byłeś dla nas taki przychylny i wyrozumiały. Ruszyliśmy dalej, a dzięki mojej tendencji do odwiedzania miejsc pod patronatem UNESCO, wylądowaliśmy w Hampi. Jest to kompleks hinduskich świątyń i pałaców oraz ogromna stajnia dla słoni. Żeby tam dotrzeć musieliśmy przeboleć noc w pociągu i nocleg w lokalnym hotelu nie najniższej klasy, w którym jak wychodziliśmy następnego dnia na pociąg, obsługa, w uniformach, spala owinięta w koce na podłodze miedzy drzwiami wejściowymi a recepcją. Zwiedzanie kompleksu, z racji dystansu i temperatury możliwe jest tylko przy użyciu środka lokomocji. Ze wszystkich ofert biur podroży i przydrożnych sprzedawców wzięliśmy chłopaczka ubranego w dwie koszule. Dwukoszulowiec nie mówił ani słowa po angielsku, ale swoim nieśmiałym uśmiechem i zdjęciem swojej rodziny, w tym trzech córek wielkości naparstka, no i zaniżoną ceną oczywiście, zdobył nasze serca. Kompleks świątyń jest przeogromny, a budynki zapierają dech w piersiach, ale nie mi. Ruiny to ruiny, jasne że imponujące jest wyobrażenie majestatu jaki musiały mieć te zabudowania w pełnej klasie i zdrowiu, ale ja mam najwyraźniej za słabą fantazję i moje wyobrażenie nie robi na mnie takiego wrażenia. Wolę obejrzeć film gdzie miasta są odtworzone cyfrowo, ot taki ze mnie turysta. Trudno wiec powiedzieć czy dla mnie było warto zatrzymywać się w Hampi. Chyba tak, mimo wszystko są to inne kupy kamieni niż gdziekolwiek indziej. Ponadto ostatni punkt zwiedzania to całkiem nieźle utrzymana świątynia ze strzelistymi wieżami zamieszkała przez dwa rodzaje małp, która robi rzeczywiste wrażenie nawet w 21 wieku, nawet na takim ignorancie jak ja. Ah, zapomniałby! Pięknym obrazem są wszechobecne papugi, których feeria kolorów fantastycznie kontrastuje ze spalonymi, wysuszonymi i smutnymi ruinami.

Rano następnego dnia pociąg ruszał o 6, wiec elegancko wzięliśmy jakiegoś klekota z pustej, zimnej ulicy i dostaliśmy się na dworzec, przykładowe 30 minut przed odjazdem. Dworzec niewielki, zapełniony był ludźmi, śpiącymi na ziemi, cale rodziny, rozłożone na kocach na powierzchni dworcowej podłogi. Trudno to opisać słowami, bo ja nie widziałem jeszcze takiej hali noclegowej, wypełnionej ciężkim gwarem chrapania, mruczenia, dziecięcego kwilu, psich powarkiwań i tego odoru stęchłego moczu, rozkładających się owoców i podróżniczego potu. Pot potowi nie równy, a ten podróżniczy to jedna z najgorszych bestii. W oparach zanieczyszczeń trudno było nam ujrzeć na rozkładzie, że pociąg ma jedyne 4 godziny opóźnienia. Dzięki Bogu Carlosa trzeźwy umysł wpadł na to, że możemy wrócić do hotelu, bo doba się skończy dopiero o 12 i wrócimy na czas. Nasz plan zadziałał i po krótkiej drzemce siedzieliśmy w przedziale ostatniej klasy, który zabrał nas do Goa. Nie pisałem nic o pociągach wcześniej, bowiem były to krótkie trasy, na które prewencyjnie kupiliśmy bilety w 2giej i 3ciej klasie, gdzie standard nie rożni się specjalnie od PKP 5 przed pendolino. Sleeper Class to inna historia. Tutaj dzieje się magia Indii. Cały wagon jest otwarty, nie ma tu żadnych drzwi, a na jedną jednostkę przypada 8 kuszetek i dwa malutkie zakratowane okienka. Pociąg jest pełen, ale teoretycznie każdy ma jedno łóżko, zdarzają się jadący na gapę, ale nie jest to specjalnie częste. Poza tym Indusi w dzień, bez większego problemu, dzielą się miejscem siedzącym. Można też tak jak ja spędzić całą drogę na schodkach w drzwiach, gdzie panorama jest zdecydowanie szersza niż w malutkich oknach pociągu. Widoki z reszta, są niewiarygodne. Trasa z Mysuru do Goa wiedzie przez ciężką dżunglę i uchodzi za jedną z najatrakcyjniejszych w Indiach. Mnogość mijanych wodospadów, mostów i rzek jest zniewalająca, kotliny i wąwozy pożarte przez bezkresny tropikalny las, przypominają o tym że natura ma wielką słę i tu jest jej królestwo. Pociąg wlecze się bezlitośnie, tak że oglądanie tych cudów jest wygodne i nie dostaje się syndromu zwichniętego karku, getuppa. Niestety prowadzi to do kolejnych kilku godzin opóźnienia, i tak zamiast być 6 godzin w podroży jesteśmy 12. Czas w pociągu umilają jednak sprzedawcy, znów tak jak na Sri Lance, można tu kupić wszystko od krewetek w cieście, przepysznego czaju, którego ja piję hektolitry, do książeczek i zabawek dla dzieci czy biżuterii. Naszym highlightem są Hidziry, czyli osoby trzeciej płci, rzecz w Indiach powszechna. Są to mężczyźni żyjący życiem kobiety, tradycyjnie przynoszą szczęście, wiec podarowanie im monety, może zwróci się z nawiązką. Nie są to amerykańskie drag queen rodem z Rupauls drag race. Wyglądają raczej jak Marcin i Łukasz którzy przebrali się za nauczycielki do kabaretu na studniówce w hotelu Laguna Korzystając z krótkich postojów Hidziry z odpowiednim hałasem i gracją obskakują cały przedział błogosławiąc wszystkich po kolei, zabawiając ewidentnie sprośnym żartem i zbierając jałmużnę.

Po 12 godzinach, stu partiach wirtualnych szachów, przeczytanej książce, dwóch obiadach i krótkim śnie dojeżdżamy do Goa, regionu prawdziwych hipisów, psychodelicznych imprez i rajskich plaż, kolebki portugalskich koloni na subkontynencie.

Leave a Reply

Your email address will not be published.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.