Indie – od akrylu po jedwab – Goa i Mumbaj

Goa, miejsce mityczne na kulturowej mapie świata dwudziestego wieku. To tutaj ścigali i ściągają amatorzy muzyki psycho i trans, którą z czasem nazywa się już po prostu Goa. Imprezy i festiwale, które się tutaj odbywają, owiane są narkotyczną tajemnicą i miejskimi legendami, opowiadanymi tak w Nowym Jorku, jak i Berlinie.

Goa to jeden ze stanów Indii, mały w stosunku do reszty, bardzo zresztą specyficzny, jest to jedyna kolebka pozostałości po kolonii portugalskiej, w której kultura i zwyczaje różnią się od reszty stanów co najmniej tak bardzo, jak kultura Portugalii rożni się od kultury brytyjskiej. Goa dzieli się zwyczajowo na północ, imprezowe zagłębie pełne młodych rzeczywiście i młodych duchem, gdzie plaże są umiarkowanego piękna oraz południe, preferowane przez starszych turystów, rodziny oraz nas:)

Zaczęliśmy od północy, którą zaplanowaliśmy na weekend. Dotarliśmy tutaj chwile przed weekendem, z zadaniem: mój wielki przyjaciel Hans, hamburczyk, kończył 30 lat, w ramach prezentu goście lokalni w Niemczech przygotowali mu serie wystąpień i video w stylu drag, ci nieobecni, w tym my, byli zobligowani do nagrania video w domowym zaciszu, takowe zostały zaprezentowane na imprezie urodzinowej, z której Hans oczywiście mało pamięta, więc nawet się cieszę, że nasz prezent zostaje na dłużej:) Postanowiliśmy odpalić LipSync do piosenki Beyonce i Seana Paula ‘Baby Boy’, ze słynną sceną w której Bey kręci się na piasku z chucią niegodną kotki na gorącym blaszanym dachu. Beyonce odtwarzam oczywiście ja, a mróweczka odtańczył Seana Paula. Pisze o tym po pierwsze dlatego, że w naszym teledysku użyliśmy drona i przedstawia on uroki Goa, po drugie jest on świadectwem cyrku jaki odstawiliśmy na plaży, udając seksowność Bey i na skałach, tańcząc w białych barchanach, machając moskitierą z Decathlonu, jakby była srebrzystym jedwabnym welonem u pięknej polskiej blond syrenki. Na ten cyrk nie reagował właściwie nikt, całe Goa przyzwyczajone jest do tego typu wybryków i dziwaków, większą sensacją dla lokalesow był latający dron, niż frąc w bikini, pareo i smokey eyes, muszę przyznać, że byłem trochę zawiedziony…

Chętnych zapraszam na mały seans w stylu garażowego MTV ’01:

Tak spędziliśmy pierwsze trzy dni, w piątek dołączyła do nas Prianka. Uroczy babsztyl, którego poznaliśmy pijąc czaczę na gruzińskim Kaukazie, a każdy kto był i pił wie, że czacza to nie jest łatwy trunek. Tym właśnie Prianka zdobyła nasze serce, ma jaja, wybrała się sama z Indii na Kaukaz i dosiadła się do nas na wódkę, prawdziwy VDM. Do tego należy naddać, że Prianki kolor skóry bardzo wyróżnia ją z tłumu, nawet w Indiach byliśmy świadkami, jak w Mumbaju Indusi zapytali, czy jest z Afryki… Prianka mieszka w Pune, ale uwielbia wpadać do Goa, bowiem stan ma osobne prawa dystrybucji, sprzedaży, konsumpcji i opodatkowania alkoholu, więc oprócz hipi szaleńców transerów, Goa jest pełne induskich alkoholików, wycieczek szkolnych i zbladzonych turystów, którzy maja ochotę zjeść rybkę z patelni jak na plaży w Faro.

Plaże na północy Goa są… ok, nie dorównują urokowi plażom w Sopocie, ocean jest mętny, słonce jest śmiertelne, a z kiepskiej jakości barów leci kiepskiej jakości muzyka. Napoje też są kiepskiej jakości, ale mocno wyskokowe i niedrogie. Tak właśnie spędzaliśmy dni, pod parasolem, chłodząc się kąpielami w burzliwym oceanie i tłukąc lokalny rum z colą. Wieczory, już nie jako Beyonce, staraliśmy się ukoronować mała impreza. Akurat odbywał się wielki transowy festiwal, ale sprawdziliśmy wejściówki i przekraczały 100 euro, a video z zeszłego roku wyglądało jak każdy inny electro festiwal na plaży w europie z milionem instalacji, pannach w dreadach i laserami..meh. Skusiliśmy się za to na pierwszą branżowa imprezę, organizowaną w wiosce, w której mieszkaliśmy. Generalnie Goa ma straszny problem z komunikacją, wszędzie jest cholernie daleko, ciezko z busami, taxówki są hardcorowo drogie. Większości turystów, którzy że tak powiem są nastawieni na używanie uroków Goa, wynajmują skutery i oddaja się niememu przyzwoleniu na drink driving, my oczywiście nie. Skoczyliśmy więc z buta późnym popołudniem do wskazanego miejsca, które okazało się hotelem, a właściwie hotelowym patio z basenem, na którym ustawiono Djke i bar. Muzyka, nie powiem, była dobrym electro housem, nawet podpompowanym wokalami, rum z colą kosztował grosze i miejsce było urocze. Dodatkowego uroku tej gejowskiej imprezie dodawał fakt, że goście hotelowi, włączając rodziny z dziećmi, przyłączyli się do zabawy (mamy godzinę 21), co z późniejsza chwila zrobiło się lekko dyskusyjne, bo po siódmym drinku jeden Rusek z drugim Izraelczykiem czy innym Szwedem przy barze, jak to pedryle…żarowka się szybko nagrzewa. Impreza nie była już taneczna, bo jak się okazało jej główna część odbyła się około 18, na styl brytyjski, ale tak czy inaczej z drinkiem dobra muzyka i w towarzystwie Prianki było nam bardzo sobotnio. W tym momencie wchodzi trzech typków, obczajka od stop do głów, niezłe buty, dobry fryz, zaraz zaraz, znam tą piękną belgijska mordę! Meksykanie mówią, że świat jest mały jak orzeszek ziemny. Otóż na patio wchodzi Dries, Belg, którego Carlos poznał na koncercie Cut Copy w Antwerpii jakieś 4 lata temu, od tego czasu widzieliśmy się tylko raz, jak Dries ze swoim kumplem wpadli na weekend do Hamburga parę lat temu. Okazało się ze Dries mieszka teraz w Delhi i wpadł na weekend na imprezę do Goa z dwoma kumplami, Niemcem i Polakiem, którzy obaj mieszkają w Dehli. Olaboga, co za jaja! Resztę wieczoru spędziliśmy razem popijając piwko. Zamknęliśmy imprezę i przenieśliśmy się na after, który wydał nam się lekkim niewypałem z racji pustki, niemniej jednak był ciekawym konceptem, bowiem urządzono go w szopie w środku dżungli. Parę osób, które znalazło się tam przed nami, siedziało na hamakach wśród drzew przy ognisku i lekko psychodelicznej muzie. Wypiliśmy kosmicznie drogie piwo i oddaliliśmy się, wyczuwając nadchodzące narkotyczne wizje dopływających gości. Powrót do domu nie należał do najprzyjemniejszych, był koszmarny. Indie pełne są zwierząt, koty, psy, małpy, konie i sławne krowy są królami dróg i nieużytków. W nocy bardzo zmienia się aktywność psów, te które za dnia czilują w cieniu i ledwo się je zauważa, w nocy staja się wilkołakami z wścieklizną i wkurwem chujowego poranka. W mięście da się to kontrolować, a psy trzymają się raczej na uboczu, w Goa są tylko ubocza, większość dróg jest słabo wyasfaltowana, a wiedzie przez dżungle, pola i ruiny. Wielokrotnie zamieraliśmy w strachu, atakowani przez chordy rozszczekanych zaślinionych i naprawdę agresywnych kundli. Sceny lekko horrorowe, do tego tych parę drinków osłabia trzeźwość myślenia, więc strach ma jeszcze większe oczy. Ja się w normalnych warunkach nie boję psów, ale Mrówka jest lekko przewrażliwiony, więc dla niego był to naprawdę koszmar. Chcieliśmy wziąć taksówkę, ale żadna się nie pojawiła, w końcu jakiś zbłądzony induski turysta na lekkim dropsie z dziewczyna w wizażu Kim Kardashian zatrzymali się i powiedzieli, ze nas zawiozą nawet na koniec świata, a najchętniej na jakiś parkiet, ale nasz animusz był już tak zszargany, że prawie zakręciła nam się łezka w oku, jak auto odjechało, zostawiając nas pod drzwiami, naprawdę chujowego hotelu, który ktoś ośmielił się nazwać Hygge.

Północne Goa pełne jest Rosjan, maja tu blisko i ceny są stosunkowo przystępne, podoba im się też bardziej północ, bowiem ich alkoholowe wybryki są bardziej akceptowane. Ma to jedna dziwna konsekwencję, która krzyżuje kable w moim systemie zrozumienia wszechświata, Indusów mówiących po rosyjsku. Do mnie jako do białego blondyna automatycznie uderzają z privjet y pijać rupiji, oszołomstwo straszne, globalizacja od strony, z którą mój mózg się do tej pory nie liczył.

Po weekendzie Prianka nas opuściła, a my wybraliśmy się 5 autobusami na południe Goa. Tutaj zrealizowaliśmy mój dla Carlosa prezent bożonarodzeniowy, bungalow nad samym oceanem, na jednej z najpiękniejszych plaż na jakich byłem: Agonda, piękniejszej niż moja Sopocka. Zupełnie inna wibracja niż na północy, wioska składająca się z jednej uliczki biegnącej wzdłuż plaży. Plaża z dzikimi bawołami i końmi (!), ciągnąca się jakieś 4 kilometry, zakończona z obu stron stromymi skalami. Wszystko relatywnie puste, restauracyjki wieczorami wypełniały się przygrubymi Niemcami i gadatliwymi Amerykankami, ale plaża właściwie zawsze była pół-pusta. Od 11 do 15 nie można na nią wyjść, bowiem ziemia, woda i powietrze zamieniają się w ogień, ale po wschodzie i przed zachodem słońca temperatura i nasłonecznienie są idealne. Przez trzy dni pławimy się w ekstazie idealnych tropikalnych wakacji, palmy chylą się na piasku, woda jest przejrzysta, a fale zachęcają do skakania z werwą godną małego dziecka. Ja należę do morza i mógłbym zagrać główną role w Shape of Water, uwielbiam się taplać, a najchętniej po 90 roku życia popełniłbym autoeutanazję, siedząc w wodzie aż do rozpuszczenia. Uwielbiam słyszeć wodę, deszcz kapiący na blaszany dach, wodospad szumiący w tle, gdy chodzę po dżungli, szum oceanu zawsze. Do tej pory za każdym razem, gdy nocowałem na plaży, zachwycałem się dźwiękiem fal, który kołysał moją jaźń do snu, ale tym razem ocean był zbyt otwarty i zbyt blisko. W nocy ocean Indyjski wzburzał się i kotłował do tego stopnia, że musiałem spać z zatyczkami… tyle było z mojego dla siebie, dla Carlosa prezentu na gwiazdkę.

Tutaj też poznaliśmy, a właściwie Carlos, Josha, chłopaczka z południa Indii, który studiuje architekturę i wybral się do Goa odwiedzić parę przyjaciół, którzy odbywają praktykę w pobliskim hotelu. Josh to słodki dzieciak, który będzie miął, jak kilka osób w tej opowieści, swój wielki i długi come back, ale o tym na koniec.

Ruszyliśmy na północ, wiecznym pociągiem, do klejnotu Indii, Mumbaju. Podroż ciągnęła się w niebogłosy, ale znów odkryła niesamowite horyzonty. Linia biegnie wzdłuż brzegu oceanu, przez dżunglę i jej piękno. Niestety bezkres dżungli akompaniowany jest bezkresem biedy. To z pociągu widać siedliska ludzi i zwierząt która naprawdę przyprawiają o ciarki, zmarszczki i myśli o Pavlovie i kir royal. To są często cale wielopokoleniowe rodziny, mieszkające pod dachem z liści palmowych, między ścianami z suszonych krowich odchodów, wśród morza śmieci, stęchu, insektów i wiecznego hałasu linii kolejowych i/lub dróg regionalnych. Jedyne, co ożywia oko, to biegające wszędzie roześmiane dzieci, które ciągle machają do pasażerów w ślimaczących się pociągach i ich matki zapakowane w niekończące się sari. Swoją drogą zastanawia mnie, jak defekuje się w tzw. tureckich stojących kiblach bez bieżącej wody, mając na sobie 6 metrów poliestru.

Dotarliśmy do osławionego Mumbaju, mój dziadek, 94 letni ex kapitan żeglugi wielkiej, wspomina to miasto z wielkim sentymentem, mówi ze takich kurew i takich papaji nigdy już później nie widział. Mumbaj jest przerażająco-fascynujący. Miasto jest monstrualne. Moloch, jakiego moje oczy nie widziały, i mimo ze NYC czy Tokio są większe, to są bardziej swojskie i zrozumiale, maja środki transportu, centrum, jedno lub więcej, mapę zabytków itd. Tutaj jest rozpierdol, nikt nic nie wie, wszystko jest kolo siebie, ale podroż samochodem trwa zawsze 40 minut, albo, jak jest korek, a korek jest zawsze, 2 godziny. Tym razem również udało nam się zahaczyć o CS. Znów te same warunki co w Bangaluru, trzech chłopaków, trzy dobre stanowiska, mieszkanie w eleganckiej dzielnicy, sprzątaczka, kucharka i syf. Rohan, zwany ropuchem, jest z Dehli, ale przeprowadził się tu ze względu na swoja super prace, konsulting cośtam marketing cośtam, very important manager. Mimo że jest branżowy, nie dogadujemy się tak dobrze, jak z poprzednikami, nie będziemy najlepszymi przyjaciółmi, ale rozmowy przy piwie płynęły. Ropuch oddal mi i Carlosowi na pierwsza noc swój pokój, a sam spal ze współlokatorem, mimo ze następnego dnia obaj wstawali do pracy, czy to nie jest gościnność, ja się pytam?!

Mumbai to niesamowite miejsce. Stare miasto jest piękne, wykształciło swój własny monstrualny kolonialny brytyjski styl, mityczny budynek jeszcze bardziej mitycznego dworca głównego jest najlepsza wizytówka tego, co tam się tyra. To tutaj można się naoglądać ludzi wciskających się do podmiejskich pociągów, pasażerów wiszących z okien i siedzących na dachu pociągu.

Przez swoja wielkość i rozległość, nigdy nie mięliśmy wrażenia bycia zżartymi przez masy turystów, przez masy owszem, ale lokalne. To jedna z wielu wad tego miasta, jego przeludnienie, wszędzie jest pełno, czy to w kolejce do pisuaru, czy po czaj, zawsze trzeba poczekać. Żeby przejść przez jezdnie, a nawet, co naprawdę jest irytujące i dezorientujące, żeby zwyczajnie iść ulicą, trzeba odczekać w kolejce. Zwłaszcza, gdy ulica jest wąska, nie ma na niej pasa ruchu kołowego, wówczas włączają się do ruchu pieszego skutery i całość staje. Generalnie skutery będą spędzały nam sen z powiek wielokrotnie w tej część świata, wpierdalają się wszędzie, są głośne, gorące i niebezpieczne. Wiele miejsc odzyskałoby godność i oddychalność, albo tylko mi się tak wydaje w mojej eurocentrycznej bance.

W piątek wylądował przyjaciel Carlosa, Philipp, wielka dama z Kopenhagi, w skrócie historyk sztuki, galerysta, kolekcjoner dekadenckich dekonstuktywistycznych ubrań w kolorze czerń i biel za miliony monet. Zastanawiająca była decyzja Philippa, żeby do nas dołączyć w Indiach na trzy tygodnie, ale Carlos podróżował z nim kilkakrotnie i zaświadczył, że będzie dobrze. Było.

W sobotę rano dołączyła do nas Prianka i tak uzbrojeni ruszyliśmy zwiedzać hipsterskie dzielnice tego dzikiego miasta. Oczarowywało nas ono co raz bardziej, wszystko wygląda tak samo, jakby przenieść tutaj indyjska wioskę, kury, krzaki, sklejki, wózki z fistaszkami, mydło i powidło, ludzie bez nóg na platformie z kolkami zamiast wózka. Jednak tutaj raz na jakiś czas wyskakiwały kawiarnie, restauracje z prawdziwego (znów europejskiego) zdarzenia, bary, fryzjerzy, balbierze i sklepiki z ciuchami lokalnych projektantów. Prianka prowadziła nas niczym Gandalf Biały między domami celebrytów, jest tu najdroższy dom prywatny na świecie, krowami, lodziarniami i lokalnymi warzelniami piwa. Ludzie też wyglądają trochę inaczej, globalna wioska, ale na swoja indyjska modle, i dzięki bogu!

Mumbaj jest też koszmarnie upalny, takie szwędactwo strasznie meczy, więc wybraliśmy się do koleżanki Prianki na kawę. ‘Mieszka w okolicy i jest bardzo towarzyska’, tak została nam zaanonsowana. Trafiliśmy do eleganckiego mieszkania, pierwszego i ostatniego udekorowanego na sposób dla nas przytulny, nazwalibyśmy to Hygge (włączając duńskiego Philippa). Pooja to przemiła roześmiana kobietka, która zostawiła swoja odpowiedzialną prace, żeby skupić się na produkcji hipsterskich produktów do lokalnych barów. Podała nam samorobną kombuchę i zabawiała nas opowieściami ze swojego rodzinnego domu położonego na odludziu w górach Hindukusz, gdzie nikt nie rozumie jej wielkomiejskiej perspektywy. Ubrana w jedwabne kimono koloru bladej różowej róży, rozkrzyczana i z papierosem wprawiała nas w niesamowita atmosferę burleskowej orientalnej ostoi, niczym paryska burdelmama w swojej ambasadzie. Wprawiała mnie i Priankę, bowiem Mrówka i Philipp drzemali na fotelach typu Ludwik XVI i sapali w rytm wentylatora.

Wieczorem zorganizowałem imprezę, jak to ja, małe VDM. Umówiliśmy się z Ropuchem, że wszyscy wpadną do niego na klasyczny bifor, po czym uderzymy na tańce, do niedalekiej pedałowni. Trzeba dodać, że Carlos i Philipp, żeby nie przeciążać gościnności wynajęli pokój w hotelu, najbliższym w przystępnej cenie, jakieś 45 drogi autem… Prianka spała u kumpeli, którą z resztą wzięła ze sobą, relatywnie blisko. Nagle zrobiło się nas 10 osób, litry rumu i innych przyjemności, bifor odbył się ze wszystkimi ceremoniałami, włączajac rzyg, taniec VDM, szociki i Santanę, jednym słowem w Indiach chleją. Wsiedliśmy w taksy i pojechaliśmy do klubu. Przed wejściem czekała na nas Pooja z rozrobionym rumem i cola light, the gay version, tym zdobyła moje serce, odwdzięczyłem się jej godnie, taszcząc jej lakierowaną kopertówkę przez cała noc, purse first! Przed klubem wisiały jasne zasady dotyczące garderoby, niestety ani ja ani Philipp nie dotrzymaliśmy standardu pełnego, niesportowego obuwia, więc zaczęliśmy się martwic o dalsze losy naszej gorączki sobotniej nocy. Wszyscy Indusi jednak zgodnie uznali, że zasady są dla nie-bialych, nam wolno wszystko. Gorzkie to, ale prawdziwe, zostaliśmy powitani z honorami na bramce i nikt nie sprawdzał nam nawet dowodów. Potańcówka nie różniła się niczym specjalnym od klubów tego świata, ludzie byli trochę bardziej zachowawczy i wyglądali trochę bardziej konserwatywnie niż w G.A.Y., ale biba to biba, ja i Prianka tańczyliśmy niczym Nelly i Kelly, a Carlos badał lokalne flirtowe zwyczaje, jak to on ma w zwyczaju. Impreza skończyła się późno, Uber funkcjonował idealnie, a kac następnego dnia miął kolor, zapach i ciężar indyjskiego rumu. Przed wejściem do domu z Ropuchem dostałem jednak jeszcze jeden policzek od tej suki rzeczywistości. Wracaliśmy Uberem we trzech, wszyscy w szampańskich, rumowych humorach, po drodze do apartamentowca z ochrona i bramką minęliśmy ten sam budynek, który mija się za każdym razem wychodząc na ulice, tym razem jednak z luk tworzonych w ścianie przez brakujące cegły wydzierało się światło i odchodził martwy odgłos snującej maszyny. Zajrzałem do środka moim jeszcze pijanym, już skacowanym kaprawym oczkiem, była jakąś piata nad ranem w niedzielę, a w środku przy lampie naftowej czterech ojców szyło dżinsy. Prawdopodobnie do sieciowi w ekskluzywnym molu, który znajduje się po drugiej stornie ulicy. Nie chciałem tego pamiętać.

Następnego dnia zdecydowałem, że na największym kacu na subkontynencie pojadę na południe do dzielnicy jubilerskiej i kupie sobie przepiękna ornamentowana obrączkę ze złota, którą widziałem parę dni temu. Wsiadłem więc w Ubera i ruszyłem w godzinną drogę przez skwar miasta pralki. Pralki, bo wszędzie na ulicach kobiety tłuką zmoczonymi ubraniami o kamienie, usiłując doprać plamy od tłustych curry. Swoją drogą nigdy nie zrozumiem tej techniki prania, tu zawija się ciuch w skobel i tłucze się nim o kamień, najlepiej w rzece, ale jak takowej nie ma to na ulicy, podwórku chodniku, gdziekolwiek. Tak, ubraniem, które jest w trakcie prania, to znaczy pozbywania się zabrudzeń, uderza się w powierzchnię publiczną po której poruszają się auta, skutery ludzie, psy i krowy. Nie rozumiem. Error. Dojechawszy do jubilera okazało się, że w niedzielę handluje się wszystkim, tylko nie metalami szlachetnymi. Godzina powrotu. Koniec krótkiej historii o kacu.

Oprócz przeludnienia, Mumbaj zniechęcał nas do siebie jeszcze jednym faktorem, smogiem. Tutaj zaczyna się moja przygoda z suchym, brudnym powietrzem, która skończy się dopiero, jak znikniemy w Himalajach. Pustynny Rajasta i interior będą tylko gorsze. Mój nos rhinotillexomaniaka jest kopalnią czarnego suchego prochu, który dostaje się do skroni i obciąża oddychanie. Przez cały ten czas źle śpię, mam niższą wydolność w sporcie, kicham i łzawię. Obniża się poziom dotlenienia, a to wpływa na cały organizm. Naprawdę doceniam mieszkanie w portowym, niezasmogowanym mieście.

Z braku miejsc następny skok pokonujemy samolotem, lot z Mumbaju do Udaipuru to 2 godziny, pociąg jechałby 19, jeśli nie miąłby spóźnienia. W Udaipurze do naszej czwórki dołączy Josh, chłopaczek poznany w Agonda, na południu Goa, to odważna decyzja Carlosa, ale ani ja ani Philipp nie mamy nic naprzeciw, a zawsze warto spróbować:)

Leave a Reply

Your email address will not be published.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.