Sri Lanka – Łza uśmiechów – raz na południu

Po tym jak moi warszawscy przyjaciele nasączyli mnie ostatnimi maściami Europy w muzeum narodowym, wmasowując mi Malczewskiego na następne 3 miesiące i po tym jak spakowałem mój backpackersko-hipseterski niezbędnik do mojego szalenie drogiego plecaka z logiem liska, ale nie zrobiłem zdjęcia z lotu ptaka na tle dębowego parkietu, wsiadłem do wielkiego ptaka u samego Chopina i ruszyłem, jak to się mówi w świat.

Pierwsze zjawiska zobaczyłem jak tylko dotarłem do mojego miejsca w samolocie, aisle H63; na kolejnych dwóch I63 oraz J63 siedzieli przysłowiowi Janusze, ale nie ci pobożni, którzy boją się, że im Grażynę porwą na handel wielbłądem, raczej z tej kasty co sama te wielbłądy juma, a ich Grażyny maja sylikonowe wstawki i różowy Instagram. Arek i Bartek, okazali się być jednak wspaniałymi kompanami podroży, nie tylko byli bardzo koleżeńscy, ale również dbali o to by w moim kieliszku nie zabrakło wina. Sami jebnęli po 12 buteleczek samolotowego whisky z pepsi, po których ich żart się zaostrzył a głosy słyszeli pasażerowie balonów w mijanej Kapadocji. Chłopaki jechali na walki w klubach Tajlandii, nie pierwszy raz, i znali, tak tajska etykietę miejska, o której ucięliśmy sobie przyjemna pogawędkę, kurwa, jak i etykietę domawiania, u każdej stewardessy, następnej whisky, aby rausz trwał na długo po wyjściu z samolotu w Dubaju. Mieli tam bowiem 13 godziny postój, a nie chcieli wydawać milionów w „ciapatym” klubie.

Następny lot już na sama wyspę łzę minął mi spokojniej i po paru godzinach wylazłem w objęcia tropikalnego stęchu Kolombo. Ruszyłem w miejską dżunglę, która jak się okaże, będzie dużo bardziej niebezpieczna i nieprzyjemna niż prawdziwa dżungla z palm i paproci.

Jako że jesteśmy na zminimalizowanym budżecie, wiadome było że nie ma mowy o żadnej taksówce ani tuktuku. Na szczęście dostałem bardzo sprecyzowane instrukcje jak dojechać do naszego łóżka miejskim transportem. Z lotniska odjeżdża autobus do samego centrum, którym jak w każdym większym mieście na wyspie jest post brytyjski lub post holenderski fort. Tam zaczyna się walka o słownie wszystko. Trudno porównać jest nagromadzenie ludzi, wózków, aut, skuterów, tuktuków, wszelkich jeżdżących wehikułów, psów, kotów i ptactwa do innego miejsca które widziałem na świecie. Jeśli ktoś myśli, że centrum Londynu jest busy, to zapraszam tutaj, a to zaledwie 600 tysięczne miasteczko. Raczej nasuwa mi się tu porównanie do mrowiska z wbitym nagrzanym do czerwoności prętem stalowym, tylko przy wykorzystaniu maszyn motorowych. Pył z brudu, sadzy, ptasiego gówna, ropy, spalin, potu i oleju do smażenia oraz  40-sto stopniowy upal i 90-cio procentowa wilgotność doprawiają to miejsce czyniąc z niego swoiste piekło dla wszystkich zmysłów i organów. Staję jednak na wysokości zadania i zakładam maskę dzielnego włóczykija, który nie ma nic do stracenia, a przede wszystkim ma w nadmiarze to czego zwykły sezonowy turysta, zestresowany pracą, trojką dzieci i niewierną żoną ma w niedostatku: czas i cierpliwość. Dobijam się więc w końcu do miejskiego autobusu który jedzie na moje nabrzeże. Lankijczycy w Kolombo są raczej zwykli widzieć białogłowych, więc nie zerkają na mnie tylko raz po raz śląc radosny uśmiech zrozumienia, bo przecież tu jest tak inaczej, tak gorąco, rzucają: howareyou, whereareyoufrom, doyoulikesrilanka. Cumuję w hoteliku, który zarezerwowaliśmy jeszcze z Niemiec, żeby nie musieć walczyć o pierwszą noc, upajam się ciszą i lekką bryzą wyziewaną z klimatyzatora, biorę prysznic i wracam do kotła, odebrać męża, który przez Malediwy leci z Hiszpanii. Nie widzieliśmy się 4 tygodnie, święta i Sylwestra, więc powitaniom nie będzie końca…

W Kolombo spędziliśmy tylko dwa dni, byliśmy już w kilku dużych azjatyckich miastach i przestrzegano nas, że stolica Sri Lanki, będzie gorsza od już poznanych. Łączy w sobie wszystko to co najgorsze, upał i wilgotność Dubaju, zgiełk Bangkoku, urbanistyczną pustkę Kuala Lumpur i hałas, kurwa, ten hałas… Samochody, które na pewno nie przeszłyby żadnej kontroli technicznej, nawet tej podpłaconej w Przywidzu, samorobne skutery, tuktuki i inne niezidentyfikowane pojazdy. Wszystkie wyposażone w wątpliwej jakości diesle nie tylko warczą, prychają i smrodzą, ale przede wszystkim trąbią. Moja mama jako wredna teściowa kupuje namiętnie swoim wnukom w prezencie proste instrumenty muzyczne, cymbałki, fleciki i inne harmonijki. Kolombo brzmi jakby wszystkie dzieci świata dostały trąbkę i intensywnością kakofonii próbowały zrekompensować szał ząbkowania. Nic dziwnego ze ci ludzie szukają enklaw zen i innych świątyń medytacji, a niestety w tym, ani jak się później okaże żadnym innym publicznym miejscu wyspy, nie da się zaznać akustycznego spokoju. Inny zmysł targany bezustannie, nomen omen za nos, to powonienie. Zapachy w mieście są ekstremalne. Od tych przepięknych w świątyniach, gdzie pachnie kadzidłem, drzewem sandałowym i kwiatami jaśminu, przez unoszącą się z kramów z jedzeniem woń głęboko smażonych potraw, przyprawionych mnogością orientalnych przypraw, do tych wywołujących grymas twarzy niczym u Jasia Fasoli. Natomiast smog unosi się właściwie wszędzie i podąża za turystami wżerając się we wszystko, a zwłaszcza w jasne lniane, wyprane w niemieckim Perwolu koszuliny starszych Panów. Inne smrody układają się w kolorową gamę; od odchodów, ścieków, mokrych dzikich miejskich zwierząt, odpadków tzw. organicznych, palonych gum i wszechobecnego potu. Kropka nad i jest zainstalowany gdzieniegdzie, niewidzialna ręką maestro tej miejskiej kamfory, roztrzaskany nadgnity owoc durianu lizany przez miejskie kotki i dziobany przez setki kruków, który swoim smrodem ostatecznie wypala włosy w nosie.

 

Tutaj przyszło nam tez odkryć lankijską kuchnię. Z racji wielkości miasta oraz ilości turystów, można tu uświadczyć parę irish pubów, KFC, kilka para-eleganckich wschodnich restauracji i inne miejsca dostosowane do turystyki łatwej. Dzięki generalnie dobrej znajomości języka angielskiego przez przemiłych miejscowych można bez problemu posilać się w lokalnych knajpkach, gdzie ceny wydają się nie być zawyżone dla turystów. Choć nie sadzę żeby było wielu śmiałków. Bary, bo trudno to nazwać restauracjami, są brudne, jak to się mówi, w chuj, ściany zalane są ściekiem niewiadomego pochodzenia, a możliwe że to po prostu lokalna wilgoć je tak wybebesza. Podłoga zasłana jest resztkami jedzenia, głownie ryżem i wieżyczkami z kości kurczaka oraz wycinkami gazet służącymi tutaj jako serwetki. Stoły obłożone certą, jak w barze „Irena”, kleją się same do siebie, ale tez do wszystkich innych. Podstawą żywienia jest ryż, biały jak krochmalone prześcieradło u babci na wsi, oraz wszelkiego rodzaju wyroby z mąki ryżowej, smażone w głębokim tłuszczu palmowym, albo na płycie. Do tego podaje się curry, najczęściej kilka na raz, różne w zależności od knajpy. Kilka zostanie nam w pamięci, na przykład wyjątkowo swojskie, bardzo wiatropędne dahl curry, czyli pikantna grochówka z kminkiem i cynamonem, albo śniadaniowy pol sambol- wiórki kokosowe smażone na ghee z dużą ilością soku z limonki i oczywiście chili, po którym toaleta staje się salą tortur. Często dostawaliśmy też tarte buraczki, jak do zrazów, jakby chcieli z nas zadrwić i powiedzieć macie europejskie parobki, zmielcie te filetowe bulwy i nie jęczcie ze jest wam za ostro! Wszystkie bowiem curry, oprócz buraczkowego, przyprawione są sowicie chili i innymi palącymi specyfikami.

Colombo było tez naszą szkołą poruszania się środkami transportu, a zdanie tutaj, na miejskie prawo jazdy nie należy do łatwych. My, jako tak zwani autentyczni podróżnicy, staramy się unikać taksówek i tuktukow. Po pierwsze dlatego, że to zasrana mafia owocowo warzywna, i na ogół strasznie nieprzyjemne typki spod ciemnej gwiazdy, po drugie dlatego, że w transporcie publicznym można popodglądać lokalne, samotne mamy z dziećmi, smutne dziewczynki po rozstaniu z pierwszym chłopakiem i mężczyzn wracających z nocnej zmiany w lokalnej fabryce klapków. Tak wiec wsiadam sam, biedny, blond sierota z poradami wyczytanymi na forum gazeta.pl, jako skrajny lewak, i z pirackim lonely planet, do lokalnego  autobusu. Tu zaczyna się Sri Lanka: dzięki Bogu miałem szczęście i metalowa puszka składająca się głównie z okien nie była przepełniona, wiec bryza w pędzie docierała do każdego zakątka autobusu, co nie będzie takie oczywiste w późniejszych autobusowych doświadczeniach. Ukrop i wilgotność skręciłyby włosy nawet na peruce ze sztucznych włosów, zapach palonego diesla, potu współpodróżujących i kamforowych perfum współtworzy tę unikatową atmosferę. Oprócz kierowcy w każdym autobusie jest też konduktor który zbiera opłaty od podróżnych. Mój pierwszy konduktor był jednym z tych ludzi którzy skłonili mnie do przemyślenia mojej percepcji globalnego piękna, ale o tym później. Był leptosomicznym, smagłym typem z przeraźliwie hipnotyzującymi szmaragdowymi oczami, który darzył mnie takim uśmiechem, że gdybym był w Europie, od razu sprawdziłbym mój grindr. Okazało się jednak ze na wyspie w kształcie łzy, uśmiech jest czymś bardzo powszechnym. Uśmiech którego nadawanie i odbieranie, jak w walke-talkie, nigdy nie było tak proste. Nie są to uśmiechy niemieckie, które odbijają twój uśmiech z przymusu i kindersztuby. Ci ludzie na prawdę cieszą się ze współbycia i dobrego humoru w tym stęchłym przesmażonym powietrzu.

Nie wszędzie i nie zawsze da się jednak dojechać autobusem. Jednego wieczora, na początku naszej podroży, jeszcze w Kolombo, postanowiliśmy dać sobie ostatnia dawkę europejskich zwyczajów i iść na piwo do pięknie odrestaurowanego kolonialnego hotelu, gdzie w przestronnym patio aryjczycy sączyli lokalne piwo, narzekając, że e a, nie jest wystarczająco słodowe, a chmiel też nie taki. W każdym razie, musieliśmy tam dojechać tuktukiem. Jegomość zarzekł się, że jego taksometr działa, jednak po tym jak skręcił w przeciwnym kierunku, a my zwróciliśmy mu uwagę, zaczął symulować że licznik jednak nie działa, stanął, i co teraz? Jego łamany angielski wyznaczył nam dwie opcje, choć w dużej części zwietrzyliśmy szwindel i domyśliliśmy się jak chce nas zrobić w dupę. Mały grubasek, z obfitym, spoconym wąsem i wzrokiem starego żółwia, zaczął robić się lekko fioletowy. Chciał żebyśmy mu dali wyznaczoną cenę, która była ze trzy razy wyższa od tego co pokazałby licznik, albo zapłacili mu wejściowe za trzaśniecie drzwiami i zniknęli. Dyskusja trwa o jakieś 10 złotych, ale kto zna Carlosa wie, że nie ma robienia w balona. Emocje sięgnęły zenitu gdy wcisnęliśmy kierowcy kwotę ze przejazd i z bardzo obrażonymi minami, dwie diwy niczym pałacowe pawie opuściliśmy ten jakże nieestetyczny wehikuł, rzucając na koniec kilka komentarzy o słabym przedsiębiorstwie, złodziejstwie i grubiaństwie, siląc się na najwyższy królewsko brytyjski akcent i trzaskając drzwiami, których, jak wiadomo w tuktuku nie ma.

Przypominam, że rozmawiamy o sumach godnych sklepiku w podstawówce w 1997. Jednak męska duma nie zna granic, kierowca wyskakuje za nami, wciska nam z dumą te parę groszy i symbolicznie, w sensie bez siły, ale ze zniewagą wymierza Carlosowi, klasycznego Plaskacza. Kurtyna. Właściwie to kurtyna zapada, gdy ja z pełną gracją wschodnioeuropejskiej guwernantki zbieram pojedyncze rupie z ziemi i biorę zamurowanego Carlosa za rękę i odchodzimy. Kurtyna. Odchodzimy na piwo, które w tym przestylizowanym lokalu kosztowało pewnie trzy razy tyle co oczekiwana przejażdżka.

 

Z Colombo ruszyliśmy na południe, twarzą w stronę upalnego słońca, pociągiem. Byliśmy strasznie podekscytowani, bowiem kolej na wyspie jest pozostałością po Brytyjczykach, i podobnie jak w Indiach, opowiada się o niej niestworzone historie. Głównie o przepełnieniu, sprzedawcach i krajobrazach jakie oferuje. Dostanie biletu było bardzo proste, gorzej z odnalezieniem pociągu. Na peronie pełnym szpetnych kruków bezzębna kobieta z koszem owoców, z których każdy porządny hipster zrobił by smoothie swoich marzeń, z dodatkiem imbiru i serwatki, próbowała nam zakomunikować, że ten pociąg który tu stoi od 20 minut i napełnia się po brzegi, to ten do którego powinniśmy wsiąść. Nie zaufaliśmy jej, bo przecież nie wiedziała dokąd się wybieramy, ale najwyraźniej był to jedyny pociąg z tego peronu. Gdy zapytaliśmy się jednego z długowłosych szwedzkich wikingów na wyprawie, było już za późno na miejsca siedzące. Szczęściem blondynki dostaliśmy jednak lepsze miejsca, ja siedziałem w jednych drzwiach podziwiając wnętrze wyspy i debatując o systemie szkolnictwa z przygrubawym wuefista z wąsem, tylko czekając aż mi opowie jak podgląda chłopców w szatni. Carlos dzielił się smażonymi krewetkami z trzema chłopaczkami z drugiej strony wagonu wpatrując się w mijany ocean, były też przybrzeżne słonie. Krajobraz widziany przeze mnie był zapierający dech w piersiach, głównym bowiem jego elementem są zabudowania z resztek opon, siatek, płyt gipsowych i innego kramu związanego sznurkiem lub klejonego śliną. To wszystko tonie w śmieciach, w których dzieci bawią się z bezdomnymi psami, a jeśli mija się akurat niemuzułmańskie osiedle to również z jakąś zagubioną świnka.

Pociąg tutaj do dla Europejczyków przeżycie. Wagony są ciemne i ciasne, miejsca siedzące zaprojektowane raczej na wąskie, niedożywione, lokalne dupeczki, a nie na moją wielkomiejska szalupę. Na każdej stacji, do każdego wagonu wsiada dwóch lub trzech obnośnych sprzedawców. Pół biedy gdy sprzedają popcorn, czai czy kurczaka, ale można nabyć, jak w ryanairze, złotą biżuterię i kolorowanki dla milusińskich, co by im się podróż nie dłużyła.

Dotarliśmy do Galle, jedynego miasta na wyspie które, przynajmniej w części sprawia urbanistyczną przyjemność. Stary holenderski fort jest ładnie zachowany.  Przytulne uliczki w jego murach prowadzą między restauracyjkami, w których turyściki mogą sobie pojeść różne potraweczki, wypić włoskiej kawusi jak w domku i wypić piffko, a nawet dwa. Jedyny problem, to wielkie wypasione cenuchy, które mnie i mojego dusigrosza, po jednym, przyjemnym wieczorze i pysznej, higienicznej kolacji z klimatyzacją, skutecznie odesłały do knajp poza fortem gdzie razem z plebsem jedliśmy jajka rękoma, za gorsze. Następne dni spędziliśmy, na pobliskiej plaży, która jest najczęściej odwiedzana przez turystów, i słusznie. Piękny drobny piasek, przechodzący do oceanu o umiarkowanym falowaniu i doskonałej, chłodzącej temperaturze. Carlos nurkował dwa razy z łódki, a ja przesmażyłem moją naturalną panierkę do wartości kancerogennych. Wieczorem, kiedy wysmagani turyści zbierają się do hotelowych pokojów smarować plażowe rany zsiadłym mlekiem, a lokalni mieszkańcy wychodzą, by w chowającym się słońcu zażyć zażyć kąpieli w ubraniu, udaliśmy się na spacer okoliczną pagórzystą dżunglą na niedaleką plaże, schowaną od głównego nurtu. Po spacerze wśród palm kokosowych, olbrzymich paproci i nieludzkiej ilości śmieci, którymi obrzucały się małpy, jak granatami w okopach, dotarliśmy do Jungle Beach. Pięknej plaży w malowniczej zatoczce, długości trawnika przed bogatym domem. Tu kąpały się tylko dwa zakochane dzikie kundle i rodzina z trójką dzieci, których bardzo pobożna matka siedziała w wodzie w pełnej czarnej burce. Uwielbiam kulturę arabską, ale gdyby moja mam zawsze przebierała się za ninję do wyjścia z domu, mógłbym mieć małą traumę…

Wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy dalej, wzdłuż wybrzeża. Im dalej od stolicy tym pociągi stawały się bardziej puste. Spotykaliśmy też coraz więcej oryginalnych log Jack Wolfskin i Ray Ban, to jeden z głównych znaków rozpoznawczych na wyspie.  Tubylcy, o ile nie są alfonsami, albo żonami Alfonsa, nie noszą okularów przeciwsłonecznych. Ja mam strasznie wrażliwe, północnoeuropejskie oczy nastrojone na ciemnoszare niebo i powłokę mgły. Przy palącym świetle równika muszę nosić okulary, więc tym razem uzbroiłem się, a właściwie uzbroiła mnie Kasia w prezencie weselnym, w bardzo profesjonalne, bardzo ciemne lustrzanki z dodatkowymi końskimi klapkami po bokach tak, żeby żaden promień słońca nie przedostał się do moich bladych gał. Ciężko się je jednak nosi, zważywszy na to, że tutaj w mieście, ludzie, inaczej niż w zimnej Europie patrzą sobie cały czas głęboko w oczy. Przy powitaniu, przy negocjacji ceny za papaję, ale też tak po prostu siedząc razem w busie czy mijając się na ulicy.

W Matarze robiliśmy tylko strategiczną przesiadkę z kończącej się linii kolejowej na autobus. Tylko jedna noc tranzytowa. Co prawda chcieliśmy ustalić zasadę nie zostawania tylko jednej nocy w żadnym miejscu, tak żeby zawsze trochę ochłonąć. Przecież mamy czas mówili, ale kupiliśmy z wyprzedzeniem jeden bilet kolejowy w środku wyspy, na który musieliśmy zdążyć. Miejsce w którym spędziliśmy noc wygrało konkurs na najtańsze, na położone najbliżej plaży, ale też na największą ilość rozmaitych owadów, w tym agresywnych czerwonych, mięsistych mrówek, które gryzły łydki jak moja dwuletnia bratanica. Po krótkim workoucie na podłodze moje kostki wyglądały jak zmutowane amerykańskie maliny GMO. Ucieszyłem się jednak, bo w końcu nadarzyła się okazja żeby użyć mojej, kupionej za ciężkie niemieckie euro, moskitiery. Uwielbiam pod nią spać, bo to trochę taki baldachim, a to trochę jak arabską księżniczka, która już nigdy nie będę. Baldachimy mają też w sobie coś z 2005 roku, housow na Ibizie i klubu GURU w Agia Napie, czyli wspomnienie młodości i tlenionej grzywki.

Wyszliśmy jednak na plaże, do której trzeba się było dostać pękającym w spawach autobusem. Po pięknym popołudniu, interakcji z lokalnym chłopaczkiem który nauczył skakać Carlosa z kijów wystających z wody służących do balansu przy porannych pływach dla rybaków i różowo zielonym zachodzie słońca, ruszyliśmy autobusikiem z powrotem. Rozprawiając o rodzajach curry jakie dopadniemy na kolację, ze szczególnym uwzględnieniem rybnego, Matara to bowiem spory i ostatni na naszej drodze port, autobus zatrzymał się. Zatrzymał się, żeby nie zabić jakiegoś przechodnia z takim ciągiem że głowy pasażerów uderzał w siedzenia przed nimi jak sztormowe fale o skały,  a portfel Carlosa, który leżał na jego kolanach, bo przed chwilą uiszczą opłatę za bilet, pofrunął, lotem nurkującym pod siedznie przed nami. Carlos zerwał się oczywiście na równe, choć to trudne w lankijskim autobusie, nogi i po sprawdzeniu czy jest na podłodze, skoczył do przodu i omiótł pytającym wzrokiem naszych współpasażerów licząc na zwykłą ludzką solidarność. Nic Kurwa, amba fatima, było i ni ma, jak mówi dziadek. Wszyscy tylko uprawiali ten gest przywracania głową ze strony na stronę ze środkiem ciężkości na czole, który irytująco konfunduje przybyszy, bo nigdy nie są w stanie go poprawnie zinterpretować. W momencie w którym objawia się z pomocą sam konduktor w pelerynie bohatera, który chcąc pomóc sam kładzie się na podłodze, staje się rzecz w tym momencie najgorsza. Autobus kończy bieg i staje, a cała gromadka pasażerów jak lemingi zmywa się z pojazdu zabierając ze sobą nadzieję na odnalezienie zguby. Pstry chuj by ich strzelił! Szybko włącza nam się tryb wyjątkowy. W portfelu nie było nic oprócz pieniędzy, jednej karty, którą blokujemy w 10 minut i obrazka świętego Leopolda, który Carlos dostał od mamy na szczęście, ot prorektorat kościoła. Mimo wszystko decydujemy się odwiedzić posterunek policji, żeby nasze niemieckie mózgi miały spokojne sumienie. Wiem jednak, że i ja i on, zrobiliśmy to, bo po zobaczeniu jak działają tak oficjalne sprawy jak kolej, czy straż graniczna, nabraliśmy ochoty na turystykę służb publicznych i najchętniej to wstrzyknęlibyśmy sobie strychninę, żeby obczaić lokalną służbę zdrowia. Wizyta na komisariacie, była warta zachodu. Zostaliśmy przyjęci w departamencie spraw średnich, gdzie można zgłaszać defraudację do 50 000 rupii, pobicia bez skutku śmiertelnego, gwałty na kobietach, uprowadzenia dzieci i kradzieże. Dostaliśmy miejsce na plastikowych ogrodowych krzesłach wśród gór skoroszytów na wpół zgniłych od wilgoci, na wpół od wypitego mountain dew, którego butelki walają się tu po śliskiej od brudu podłodze. W rogu stoi PC 486, a na przeciwko nas, na ewidentnie nobilitowanym miejscu, przerdzewiała maszyna do pisania. Wtedy wchodzi on, cały na biało, jak wszyscy urzędnicy dostojnicy, oficer policji w zafajdanym uniformie, jawnie odciągnięty od koryta, z bębenistym bebechem i zakonną łysiną.  Brakowało mu tylko resztek lukru z donata w sowitym wąsie. Był bosy. Okazał się być bardzo pragmatyczny, kazał mi, bowiem mróweczka był jeszcze nieborak na fali nerwów, napisać co zaszło, a on to podpisze i da mi kopię. Voilà. Ogarnęło mnie lekkie zdziwienie gdy asystent, mundurowy, ale również bosy, przyniósł mi dwie kartki, ołówek, kartonik i kalkę. Dla tych którzy nie wiedzą co to jest kalka odsyłam do papierniczego, jeśli takowe jeszcze w ogóle istnieją.

 

 

One Reply to “Sri Lanka – Łza uśmiechów – raz na południu”

  1. I see you don’t monetize your site, don’t waste your traffic, you can earn additional bucks every
    month because you’ve got hi quality content. If you want to know how to make extra money, search for: Ercannou’s essential adsense
    alternative

Leave a Reply to BestStacie Cancel reply

Your email address will not be published.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.